Recenzje

Star Wars: Thrawn – recenzja

Thrawn to obecnie chyba najbardziej wyczekiwana powieść na polskim rynku gwiezdnowojennym. Nie będąc jednak zbyt wielkim fanem praktyk wydawnictwa Uroboros, oraz uwielbiając postać Thrawna, postanowiłem sięgnąć po angielskie wydanie pierwszego tomu kanonicznej trylogii Timothy’ego Zahna o przygodach Wielkiego Admirała, które premiery doczekało się dwa i pół roku temu. Jakże mógłbym podsumować jednym zdaniem to, czego doświadczyłem? Niebieska doskonałość.

timothy-zahn-thrawn-cover-1.jpg

Akcja powieści rozłożona jest na kilka lat (około 10), w trakcie których obserwujemy drogę Mitth’raw’nuruodo – od wygnania z terenów należących do rasy Chissów, przez dołączenie do Imperium Galaktycznego, aż po pięcie się na szczyt imperialnej hierarchii, zwieńczone awansem do rangi Wielkiego Admirała. Tym, co spaja wszystkie wydarzenia, są działania buntownika znanego jako Nightswan.

Fabułę obserwujemy z dwóch, a w zasadzie trzech perspektyw. Pierwsza z nich, to Eli Vanto – adiutant Thrawna, którego oczami widzimy karierę chissańskiego oficera w imperialnej flocie. Eli jest świetnie wykreowaną postacią, z którą łatwo sympatyzować. Choć, podobnie jak Thrawn, pochodzi z rubieży galaktyki, jest znacznie bardziej obyty w imperialnych konwenansach bądź tak prozaicznej sprawie, jak galaktyczny basic, przez co niejednokrotnie pełni rolę tłumacza Thrawna. Choć sam Thrawn jest pewny siebie i niezwykle inteligentny, z pewnością nie jest postacią idealną – Imperium i zdobyta przez niego władza są tylko narzędziem w jego rękach. Dołączając do „złej strony”, czerpie z jej niewątpliwej siły wyłącznie z myślą o swoim ludzie, który może doświadczyć dużo większego zagrożenia. Jest to naprawdę świetnie rozegrany motyw, choć w niektórych momentach trąci naiwnością bohatera i przymykaniem oka na pewne sprawy przez samo Imperium. Warto również dodać, że chemia między Elim i Thrawnem jest genialna, a prowadzone przez nich dochodzenia momentalnie budzą skojarzenia z duetem Holmes-Watson.

Za drugą perspektywę odpowiada znana nam z Rebeliantów Arihnda Pryce. Przechodzi ona drogę stanowiącą niemal lustrzane odbicie kariery Thrawna – zaczyna od zarządzania górniczą placówką na Lothal, lecz z czasem coraz to głębiej brnie w bagno galaktycznej polityki, zamierzając sięgnąć po znacznie więcej. Dzięki niej jesteśmy w stanie zgłębić się w polityczne przepychanki na Coruscant okresu największej dominacji Imperium. Muszę przyznać, że choć brnięcie przez poświęcone jej rozdziały było początkowo dość męczące, to nakreślenie sytuacji politycznej wśród elit Imperium wypadło świetnie (małe cameo zaliczyli chociażby Tarkin i Yularen), a sama Arihnda sporo zyskała w moich oczach, mimo że jej kreacja, sprowadzająca się do przetrwania w Imperium za wszelką cenę, mocno przypomina postawę Phasmy.

Trzecia perspektywa, o której chciałbym wspomnieć, to perspektywa samego Thrawna, reprezentowana głównie przez obecne na początku każdego rozdziału ustępy z dziennika Chissa. Te krótkie fragmenty doskonale pokazywały sposób myślenia protagonisty jako stratega, dowódcy i żołnierza. Nieraz stanowiły także bardzo trafny komentarz do bieżącej akcji utworu.

Wspominałem wyżej o Nightswanie, więc pora i o nim co nieco opowiedzieć. Choć momenty, w których pojawia się na kartach powieści, można by zliczyć na palcach jednej ręki, to bardzo podobała mi się jego kreacja, która oparta była niemal wyłącznie na relacjach i przekazach od świadków jego działań. Czuć było, że to godny przeciwnik dla niebieskolicego oficera, więc równolegle rosły oczekiwania względem ich finałowego starcia. Przyznam szczerze, że absolutnie się nie zawiodłem i zakończenie jego wątku rywalizacji z Thrawnem było satysfakcjonujące.

Czytając Star Wars: Thrawn należy też przygotować się na to, że to powieść z dość silnym zacięciem marynistycznym w wydaniu kosmicznym. Nie brakuje tutaj sporej ilości słownictwa związanego z kosmiczną flotą i jej kierowaniem. Podobnie też bitwy kosmiczne obserwujemy tutaj z punktu widzenia bohaterów na mostku okrętu, gdzie co rusz wydawane są specyficzne rozkazy do konkretnych oficerów. Oczywiście wszelkie potyczki są kolejnym przejawem Geniuszu i Niezwykłej Strategii™ Thrawna, jednak nie jest to rażąco przesadzone, a często jest wynikiem wielu przesłanek, które Thrawn sprytnie wykorzystuje. Raziło mnie jednak, że rzadko kiedy byliśmy świadkami całych starć – autor wolał zaserwować nam zazwyczaj przygotowania lub sam początek walk, po czym przejść już do wydarzeń następujących po nich. Dlatego też bardziej intensywnej akcji w Thrawnie często brakuje, aczkolwiek nie mógłbym powiedzieć, że jest to nudna powieść, zwłaszcza, że styl, w jakim została napisana, nie jest zły – specjalnie mógłbym tu wyróżnić bardzo dobre i wiarygodne dialogi.

Wydaje mi się, że po przeczytaniu tej recenzji dla każdego stało się jasne, co sądzę o kanonicznym Thrawnie od Timothy’ego Zahna. Świetna kreacja bohaterów i relacji między nimi, doskonały Thrawn, niespotykane dotąd w kanonie przedstawienie Imperium Galaktycznego – a w szczególności jego floty – od kuchni, wspaniały Thrawn, dobrze napisana powieść z gatunkowymi wątkami i niespieszną akcją, sprzyjającą przemyśleniom i planowaniu… Wspominałem już o świetnym Thrawnie? I interesujący antagonista. Dla mnie to bez wątpienia najlepsza powieść w nowym kanonie i pozycja obowiązkowa dla każdego fana Gwiezdnych Wojen, o fanach niebieskolicego Admirała nie wspominając.


Autor recenzji: Michał Żebrowski

  • Tytuł: „Star Wars: Thrawn”
  • Autor: Timothy Zahn
  • Wydawnictwo: Del Rey, Century, Arrow
  • Data premiery wydania: 11 kwietnia, 14 grudnia 2017

Podobne posty

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button

Wykryto Adblocka :(

Hej! Nasza strona to owoc pracy pasjonatów, lecz musi się również utrzymać! Działamy głównie dzięki reklamom, które wyświetlamy. Rozważ wyłączenie Adblocka, aby zapewnić nam możliwość dalszego dostarczania ciekawych treści.