Recenzje

„Star Wars: The Rise of Skywalker” – recenzja nr 2

Zadanie stojące przed recenzentem Skywalker. Odrodzenia wcale nie jest proste. Jak bowiem napisać tekst w taki sposób, żeby niczego nikomu nie zdradzić, a jednocześnie rzetelnie opisać odczucia towarzyszące odbiorowi ostatniej części sagi, która towarzyszyła mi przez całe życie w mniejszym lub większym natężeniu? A dla kogoś, kto kocha Gwiezdne Wojny całym sercem, jest to naprawdę karkołomne zadanie.

A to i tak ledwie tysięczny ułamek procenta trudności zadania, jakim było stworzenie Skywalker. Odrodzenia. Trzeba było w jednym filmie ująć nie tylko finał Trylogii Sequeli, ale sprawić, by dzieło to udźwignęło na swoich barkach całą spuściznę sagi rodu Skywalkerów, zgodnie z obietnicami składanymi przez akcję promocyjną Disneya. Nie pomagały w tym kwestie – które określmy eufemistycznie jako „problemy” – związane z odbiorem Ostatniego Jedi, punkt wyjściowy fabuły, zakulisowe kłopoty dotyczące zwolnienia poprzedniego reżysera, brak czasu, oczekiwania Disneya i tak dalej, i tak dalej…

Ta sytuacja z daleka zalatywała organizacyjnym chaosem, któremu – według mnie – mógł się przeciwstawić jedynie tytaniczny wysiłek  reżysera, będącego sprawnym rzemieślnikiem z wizją i pomysłem, darzącego jednocześnie Gwiezdne Wojny bezbrzeżną miłością i rozumiejącego ich mitologię. Nie twierdzę, że Rian Johnson nie był taką osobą, ale odetchnąłem z ulgą, kiedy usłyszałem, że tego zadania podejmie się J.J. Abrams.

Jak się okazało, nieco przedwcześnie.

O raju, nie wiem w ogóle, jak zacząć tę recenzję. Chyba od tego, że nie będę się skupiał na spoilerach i obietnicy, że będzie ona zdecydowanie krótsza niż w przypadku Ostatniego Jedi. Możecie spokojnie czytać, Wy, którzy jeszcze nie byliście i Wy, którzy już macie za sobą seans tego przedziwnego konstruktu.

To jest chyba najlepszy punkt wyjściowy dla wszystkich rozważań na temat Skywalker. Odrodzenia. Ten film jest bowiem naprawdę dziwnym tworem, w którym przeplata się ze sobą wszystko, co najlepsze i najgorsze – nie tylko w przypadku wszystkich filmów sagi Skywalkerówale kina rozrywkowego w ogóle. Mamy zatem ogrom sprawnie zrealizowanej akcji z przecudowną stroną graficzną i zapierającymi dech sekwencjami, ozdobionymi niesamowitymi efektami specjalnymi, kontrastujący z miałkością fabuły, dziurami logicznymi oraz uproszczeniami idącymi tak dalece, że aż boli. Jednocześnie zmusza się widza do dopowiadania sobie albo oczekiwania na pierdyliard innych środków przekazu, które wyjaśnią tę bądź inną kwestię za jakiś czas, później, kiedyś… Mniej lub bardziej nieporadne próby rozbudowania świata przedstawionego serwuje się tu w formie odgrzewanych kotletów, które w rozsądnych porcjach dawałyby przynajmniej syty posiłek, ale teraz powodują w moim metaforycznym żołądku coś pomiędzy niedosytem i lekką zgagą.

Dlaczego? Odpowiedź jest bardzo prosta, a jednocześnie bolesna. Nad Skywalker. Odrodzenie unosi się bowiem widmo braku spójnej wizji Disneya na nową trylogię. Tak, powiedziałem to, ja, który bardzo długo bronił tego, co wyczyniało studio.

Zaliczam się bowiem do tej części oceniających (od niedawna), którzy stoją na stanowisku, że nie było żadnego mitycznego „Wielkiego planu”, w którym ostatecznym przeciwnikiem miał być właśnie Imperator (nie, to nie jest spoiler, wszyscy wiemy z materiałów promocyjnych, że wraca), a postaci mają skończyć akurat w takich miejscach, w jakich skończyły. Jeżeli jednak się mylę i taki zamysł na finał był od samego początku, to przy tym wszystkim, co się wydarzyło, możemy mówić już nie tyle o braku wizji, a wprost o niekompetencji włodarzy studia, którzy wyrazili zgodę na stworzenie Ostatniego Jedi w takim, a nie innym kształcie. Nie, nie mówię, że to zły film, ale niewłaściwy w kontekście rozwiązań wykorzystanych w finale, skutkuje bowiem brakiem należytej podbudowy i niemożnością właściwego wybrzmienia określonych wydarzeń Epizodu IX. Poza tym muszę się zgodzić z tymi krytykami, którzy twierdzą, że J.J. tak poprowadził fabułę – bynajmniej nie subtelnie – by jak najwięcej decyzji Johnsona jeśli nie cofnąć lub zmienić, to chociaż ograniczyć ich skutki. Właśnie przez to film wygląda – przy odrobinie dobrej woli – jak pomysł Abramsa na trylogię, w której dwie części upchnięto kolanem do jednego filmu.

Tak się właśnie ogląda pierwszą połowę Skywalker. Odrodzenie – jak środkową część trylogii, w której staramy się lepiej poznać bohaterów, ich motywacje, rozwinąć umiejętności, dać odpowiedź na jedno lub dwa pytania z poprzedniej części, ustawić na szachownicy przed ostateczną rozgrywką i walnąć po głowie jakąś rewelacją na temat ich pochodzenia bądź przyszłych losów. Jest to jednak tak skondensowane, że przypomina przechodzenie przez grę komputerową na przyspieszonych obrotach. Powiedzieć, że akcja pędzi, to nic nie powiedzieć! Ona gna na złamanie karku, łapiąc niestety w kilku miejscach zadyszkę. Jeden raz jest to zadyszka tak wyraźna – bez wdawania się w szczegóły fabularne – że aż woła o pomstę do nieba (w skrócie: postacie przez chwilę nie robią kompletnie nic, patrząc się na siebie w jakimś takim dziwnym oczekiwaniu. Jeżeli któraś z nich zachowałaby się wtedy sensownie, dajmy na to, użyła blastera, film mógłby się po prostu skończyć). Na dalszy plan zostają zepchnięte także charaktery bohaterów i ich ewentualna przemiana, bo – w imię popchnięcia fabuły do przodu – zachowują się tak, a nie inaczej, ponieważ… po prostu muszą. Nowe postacie pojawiają się z kolei, by zaraz zniknąć i naprawdę nie mogę oprzeć się wrażeniu, że powstali tylko po to, by zwiększyć dochody ze sprzedaży gadżetów.

Druga część filmu jest nieco spokojniejsza, mroczniejsza i naprawdę zajmująca. Mamy kilka głupotek, mniej lub bardziej kłujących w oczy (łuk i strzały w świecie Gwiezdnych Wojen nie powinny stanowić nawet najmniejszego zagrożenia, a z kolei wzburzone morze dla dziewczyny z pustynnej planety powinno okazać się przeszkodą nie do przejścia), kilka naprawdę dobrych scen, zarówno pod względem realizacyjnym i emocjonalnym, a wszystko zostaje zwieńczone finałem z decyzjami fabularnymi, które mogą podzielić fanów nie mniej niż rozwiązania Johnsona. Bynajmniej nie dlatego, że są one jakoś specjalnie kontrowersyjne, ale zwyczajnie brakuje im właściwej podbudowy, a przynajmniej dwie z nich – w moim odczuciu – mogą zostać odebrane jako znaczące deprecjonowanie dokonań bohaterów w Oryginalnej Trylogii.

Nie winię za to Abramsa czy współscenarzysty, chociaż i oni mają niejedno za uszami, jeśli chodzi o prowadzenie historii, zwłaszcza wtórne rozwiązania fabularne. Pod ciężarem sytuacji wyjściowej oczekiwań studia, dobrych chęci samego Abramsa i pragnienia udobruchania każdego, film po prostu się ugiął.

Czy jednak nie ma nic, co by mi się podobało w zakresie opowiadanej historii? Otóż jest i to wcale niemało. Przede wszystkim jego strona wizualna jest bez zarzutu. Lokacje są po prostu piękne, walki na miecze świetlne emocjonujące i dynamiczne, pościgi, bitwy, utarczki słowne poprowadzone bez zarzutu… Tak, w tym zakresie Abrams i spółka nie zawodzą.

Muzyka to klasa sama w sobie, nie ma co dywagować na ten temat!

Obsada także robi niezwykle dobrą robotę. Trio głównych aktorów – Daisy Ridley, Oscar Isaac i John Boyega dwoją się i troją, by nadać swoim postaciom indywidualny charakter, nawet, jeżeli scenariusz nie zawsze daje im tę możliwość. Oczywiście najwięcej do zagrania dostaje Ridley, która radzi sobie bez większych problemów, ale z tej trójki – według mnie – najlepsze wrażenie robił Boyega. Jego Finn, z jednej strony dużo pewniejszy siebie niż poprzednio, z drugiej tak samo uroczo nieporadny, jest dla mnie przykładem postaci, która broni się szczerością gry aktorskiej pomimo niekonsekwencji w prowadzeniu. Isaac również stara się sobie poradzić, ale niestety po tym filmie Poe Dameron zostanie do końca życia uznany za nowego Hana Soloa to trochę za mało, żeby podzielać entuzjazm w stosunku do jego postaci.

O aktorach z poprzednich filmów powiem, że grają poprawnie, a nawet bardzo dobrze. Zwłaszcza jeden występ może dać dużo radości fanom, bowiem jest po to, żeby usatysfakcjonować zwłaszcza pewną konkretną grupę „nieusatysfakcjonowanych”. Mamy kilka zaskoczeń, mamy oczekiwane powroty i mamy też wątek Lei, który – chociaż zrobiony z wyważeniem i smakiem – ostatecznie jest dosyć naiwny.

Największy plus dla tego filmu związany jest z popularnym powiedzeniem, że „król może być tylko jeden”. O tak, wiecie już, o kim mówię…

Adam Driver i jego Kylo Ren stanowią najjaśniejszy punkt całego filmu, zarówno pod względem gry aktorskiej, jak i rozwoju postaci. Jego historia pozostaje najbardziej intrygującym elementem całej Trylogii Sequeli i aż szkoda, że szczegóły początków tego wewnętrznego konfliktu będziemy musieli poznać w wątkach pobocznych. Ten element większej historii potraktowano – ku mojej uciesze – z należytą uwagą i powagą.

Podsumowując…

Skywalker. Odrodzenie pozostaje filmem dopieszczonym estetycznie, z pięknymi zdjęciami, dopracowanymi efektami specjalnymi i kilkoma niezłymi rozwiązaniami fabularnymi. Dziurawy, miałki i wtórny scenariusz oraz wszechobecny pośpiech wraz z brakiem podbudowy skutkującymi niewystarczającym skupieniem się na samych bohaterach (poza wyjątkiem wskazanym powyżej), pozostawiają jednakże sporą dawkę niedosytu i ostatecznie nie stanowią satysfakcjonującego pożegnania z losami Skywalkerów, które towarzyszyły mi przez całe moje życie.

Podobne posty

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button

Wykryto Adblocka :(

Hej! Nasza strona to owoc pracy pasjonatów, lecz musi się również utrzymać! Działamy głównie dzięki reklamom, które wyświetlamy. Rozważ wyłączenie Adblocka, aby zapewnić nam możliwość dalszego dostarczania ciekawych treści.