Wczoraj na Disney+ zadebiutował kolejny, już czwarty odcinek serialu The Bad Batch. Po dość dobrych i całkiem angażujących poprzednich epizodach, jest on sporym rozczarowaniem i mam szczerą nadzieję, iż reprezentuje poziom, poniżej którego nowy gwiezdnowojenny tytuł już nie spadnie.
Łowy ponownie obierają bowiem kierunek z ostatniego odcinka, zasadniczo będąc swego rodzaju fillerem, pojedynczą przygodą na nowym świecie. „Lądujemy – napotykamy problem – rozwiązujemy problem – odlatujemy” to schemat, który na tym etapie zbyt dobrze znamy z seriali Star Wars, zarówno animowanych, jak i już aktorskiego The Mandalorian. Twórcy również muszą zdawać sobie z tego sprawę, gdyż próbują kombinować z fabułą tak, aby w jakiś sposób zazębiała się z całościową historią, jednak dla mnie i tak nie było to satysfakcjonujące rozwiązanie. Koniec końców wynika z niego zaledwie informacja, iż Omega stała się celem dla łowców nagród, a nie jest to progres, który miałby szansę mnie zwieść – na 4. odcinek Parszywej zgrai po prostu nie było pomysłu, więc szczątkową fabułę potraktowano jako pretekst dla pościgu trwającego pół odcinka i żenującego występu znanej postaci.
Ponownie (choć chronologicznie patrząc po raz pierwszy) spotykamy bowiem Fennec Shand, która pojawia się w The Bad Batch wyłącznie dlatego, że jest istniejącą już postacią. Na jej miejsce można by podstawić dowolnego łowcę nagród i nikt nie zauważyłby różnicy – bezimienny, losowy przeciwnik dla Oddziału 99 mógłby nawet zadziałać w tym kontekście lepiej, ponieważ ani odrobina indywidualnego charakteru nie zostaje nam w żaden sposób przekazana na przestrzeni całego odcinka. Postać z The Mandalorian jest wyłącznie pustym narzędziem fabularnym, którego cała wartość sprowadza się właśnie do faktu, iż widzieliśmy ją już w innej produkcji.
Formuła 4. odcinka niestety nie sprawdza się również dla grupy głównych bohaterów. Łowy nie oferują zbyt wiele interakcji między postaciami, nie rozwijają ich relacji i nie odkrywają czy uwydatniają żadnych cech, dzięki którym klony zyskałyby więcej głębi. Bardzo szybko każdy po prostu zostaje oddelegowany do wykonania konkretnego zadania i to wszystko, co bohaterowie mają do roboty, zaś potem, cóż, następuje wspomniany już wyżej pościg za Fennec Shand i Omegą (swoją drogą: mam nadzieję, że twórcy dadzą nam odpocząć od obowiązkowego pakowania się przez nią w kłopoty w kolejnych odcinkach, bo zaczyna się to stawać nużące i ponownie – nie mówi nam niczego nowego).
Muszę jednak przyznać, że nawet w takich warunkach nie straciłem zainteresowania wydarzeniami mającymi miejsce na ekranie całkowicie. Członków tytułowej Parszywej zgrai mimo wszystko zdążyłem polubić już na tyle, by chcieć poznawać ich dalsze losy, nawet jeśli te losy akurat nie sprzyjają zaangażowaniu. Co więcej, regularnie chwalone w naszych wrażeniach aspekty techniczne serialu cały czas reprezentują bardzo porządny poziom. Nie byłem nigdy szczególnym fanem stylu animacji Wojen klonów i wciąż nim nie jestem, jednak po tylu latach po prostu się do niego przyzwyczaiłem, a nie da się ukryć, iż z biegiem czasu realizacja wypada coraz lepiej. Modele postaci zdecydowanie są bardziej dopracowane i sprawdzają się obranej przez twórców stylistyce, ich ruchy od dawna nie wydają mi się już przerysowane, a również zwyczajnie dostosowane do konkretnej konwencji animacji, zaś lokacje potrafią wyglądać bardzo dobrze.
Ogólnie rzecz biorąc, nowy odcinek The Bad Batch mnie do siebie nie przekonał. Wydawało mi się, że ograniczenie liczby epizodów w sezonie pozwoli nie uciekać się do zbędnych zapychaczy tego pokroju, jednak najwyraźniej od tej kwestii być może nigdy w gwiezdnowojennych serialach nie uciekniemy. Mam nadzieję, że nadchodzące odcinki stanowić będą powrót do formy i znów przynajmniej zajmą się rozwojem bohaterów i ich relacji oraz naprawdę zaczną prowadzić gdzieś fabułę. Czy tak będzie, przekonamy się w przyszły piątek.
3 komentarzy