Najnowszy odcinek Gwiezdnych wojen: Parszywej zgrai zatytułowany Plemię przenosi nas na ojczysty świat Wookieech, serwując jednocześnie duchowy powrót do czasów Wojen klonów. Choć ponownie mieliśmy do czynienia z „zapychaczem”, był to wyjątkowo dobry epizod, który do ostatniej sceny oglądałem z zaciekawieniem.
W odcinku 6. Oddział 99 spotyka się z prowadzoną przez droidy przemytniczą organizacją zwaną Osią Vanguard. Podczas pobytu na stacji kosmicznej Omega staje się mimowolnym świadkiem uprowadzenia młodego przedstawiciela rasy Wookiee. Kompas moralny dziewczynki każe jej pomóc istocie w potrzebie, przez co Parszywa zgraja zostaje wplątana w bieg wydarzeń, które ostatecznie prowadzą ich do odwiedzenia porośniętej dżunglą planety Kashyyyk.
Wookieem w potrzebie okazuje się być młody Jedi imieniem Gungi. Jest to postać znana nam już z Wojen klonów, bowiem pojawił się w ramach kilku epizodów animacji, a po raz pierwszy spotkaliśmy go w odcinku The Gathering, w którym grupa młodzików Jedi (pod opieką Ahsoki Tano) wyruszyła na planetę Ilum w poszukiwaniu kryształów kyber.
Po przybyciu na Kashyyyk okazuje się, że planeta jest już w początkowej fazie okupacji przez siły Imperium, a w chwytaniu niewolników pomagają im odwieczni wrogowie Wookieech, Trandoshanie. Parszywej zgrai udaje się odstawić Gungiego do jednego plemion Wookieech, jednak okazuje się, że nad mieszkańcami wioski wisi widmo zagłady w postaci zbliżającej się kolumny imperialnych i trandoshańskich sił. Oczywiście Oddział 99 postanawia zostać na miejscu i wesprzeć mieszkańców w walce.
Przyznam, że z pewną dozą satysfakcji oglądałem, jak Jedi, klony i Wookiee ponownie współpracują na polu bitwy. Odcinek garściami czerpie z klimatu Wojen klonów i można to wyczuć w każdej jego minucie. Dla mnie oczywiście jest to spory plus, bo do dziś uważam The Clone Wars za najlepszy serial z uniwersum Star Wars i wszelkie nawiązania do niego stanowią dla mnie mentalny powrót do lepszych, nieco prostszych czasów.
Ostatecznie wszystko kończy się dobrze, wioska zostaje obroniona, a Gungi znajduje nowy dom – przynajmniej na razie. Niestety, wbrew oczekiwaniom części fanów, nie spotkaliśmy tutaj wodza Tarffula, jednak moim zdaniem obecność Gungiego nadrabiała za niego z nawiązką.
Po raz kolejny muszę wspomnieć o muzyce, gdyż w tym sezonie Star Wars: The Bad Batch jest ona wyjątkowo klimatyczna. Partytury Kevina Kinera podbijają jakość serialu o kilka punktów i wyciągają z dołka nawet najmniej interesujące momenty i sceny, o czym wspomniałem już przy okazji wrażeń z poprzedniego odcinka.
Podsumowując, odcinek 6. oceniam bardzo pozytywnie, choć nie da się ukryć, że to trzeci z rzędu epizod, który odpływa od głównego wątku. Jeśli natomiast chcecie ponownie poczuć klimat Wojen klonów i odwiedzić lesisty Kashyyyk, to gorąco zachęcam Was do poświęcenia na seans tych 28 minut.