Do dodatku do jakże pozytywnie przeze mnie odebranego Star Wars: Jedi Knight: Dark Forces II podchodziłem bardzo optymistycznie. Niestety, już pod koniec gry jedyne o czym marzyły moje zszargane nerwy, to zakopanie uszkodzonego dysku z grą jak najdalej od domu i zapomnienie o istnieniu nie tylko jej, ale też całych Gwiezdnych Wojen. Zacznę jednak od początku.
Akcja dodatku rozpoczyna się 5 lat po uratowaniu galaktyki przed Jerecem i uwolnieniem duszy z Doliny Jedi przez Kyle’a Katarna. Ponownie wcielając się w postać słynnego najemnika, jesteśmy zmuszeni bronić bazy Republiki na Altyr V przed Resztkami Imperium. Podczas misji natrafiamy na informacje o planecie Dromund Kaas, dokąd udaje się Kyle. Od tej pory kierujemy poczynaniami doskonale znanej fanom Legend Mary Jade. Wyposażona w fioletowy miecz świetlny, a także odrobinkę powiększony względem podstawowej wersji gry arsenał broni, bohaterka wykonuje szereg misji dla galaktycznego rządu, a następnie udaje się na poszukiwania mistrza. Fabuła niestety nie powala na kolana. Mam wrażenie, że misje dla Republiki zostały wciśnięte tylko dlatego, żeby mogło upłynąć wystarczająco dużo czasu, żeby zacząć martwić się o Katarna. W zasadzie tylko misje z nim albo skupiające się na jego poszukiwaniach są angażujące, lecz z drobnym „ale”. Cała historia upakowana w 14 misjach wystarczyła mi na niemal 11 godzin. Dla przypomnienia, podstawowa wersja gry z 7 poziomami więcej zajęła mi jedynie ponad godzinę dłużej. Dlaczego? Dlatego, że końcowe poziomy, kręcące się wokół poszukiwań Kyle’a, to jakiś nieśmieszny żart twórców. Poziom trudności przeciwników staje się wręcz absurdalny, czego dobrym przykładem mogą być vornskry, od których roi się Świątynia Sithów na Dromund Kaas – są znacznie szybsze od nas i są w stanie powalić bohaterkę dwoma ciosami. Żeby tego było mało, mapy są bardzo rozwlekłe i niezwykle czasochłonne. Naprawdę, lubię, kiedy gra nie przechodzi się sama, a otwarte światy i duże mapy to jeden z moich ulubionych elementów w grach. Jednak to, co zaserwowało LucasArts, to sroga przesada. Wisienką na torcie jest zwieńczenie historii walką z bossem, która wcale nią nie jest.
Z racji bycia dodatkiem, mechanika w omawianej przeze mnie grze nie uległa praktycznie żadnym zmianom. Jedyna, którą nadzwyczaj doceniłem, to otrzymywanie punktów wydawanych na umiejętności Mocy, również wtedy, gdy nie odkryjemy na danej mapie żadnego sekretu. Dostaliśmy również dostęp do szerszej gamy samych zdolności, takich jak chociażby rzut mieczem, czy… projekcja. Luke uczył się jej pewnie całe życie, a po jednym zastosowaniu zmarł, tutaj możemy to robić praktycznie na okrągło (et voila, Mara nieporównywalnie silniejsza w Mocy od Skywalkera). Oczywiście nie traktujcie ostatniego zdania jako poważnego argumentu w wojenkach o wyższość jednego kanonu nad drugim – to tylko żart.
Również oprawa audiowizualna nie doczekała się żadnych usprawnień. Powiedziałbym wręcz, że nastąpił pewien regres, gdyż scenki przerywnikowe odgrywane wcześniej przez aktorów tutaj zastąpiły sekwencje wyrenderowane na silniku gry. Można to zapewne wytłumaczyć znacznie niższym budżetem produkcji, jednak niesmak pozostał. Muzyka nadal przyjemnie przygrywa w tle, ale to w większości kawałki z podstawowej wersji gry.
Jaki jest zatem mój werdykt? Jeśli cenicie sobie swoje nerwy i spokój ducha, trzymajcie się od tego z daleka. Fanom serii także radziłbym odpuszczenie sobie tej przygody, bo produkcja w dużej mierze zupełnie nic nie wnosi do historii Kyle’a, jedynie zakończenie mówi nam, dlaczego Katarn w kolejnej odsłonie cyklu, czyli Jedi Outcast, jest taki, a nie inny. Ale zamiast grać w ten dodatek, chyba lepiej o tym gdzieś poczytać.