Kiedy ukazywała się ta książka, promocja parku Galaxy’s Edge trwała w najlepsze, a wciskanie planety Batuu w każde możliwe kanoniczne medium w formie będącej niejednokrotnie uroczą ulotką reklamową (komiksy, patrzę na was) napawało mnie drobnymi obawami. Kiedy zatem podchodziłem do najnowszej powieści Delilah S. Dawson, która wcześniej uraczyła nas całkiem niezłą Phasmą, jakież było moje zaskoczenie, gdy zacząłem zagłębiać się w lekturę.
Od wydarzeń znanych z Ostatniego Jedi upłynęło kilka miesięcy, a resztki Ruchu Oporu próbują znaleźć miejsce na nową bazę. Vi Moradi wraz z Kardynałem, znanym teraz jako Archex, oraz wyjątkowym droidem Pookiem zostają wysłani przez Leię na planetę Batuu, a konkretnie na posterunek Black Spire, gdzie mają spróbować wzniecić iskrę rebelii.
Całe szczęście na wspomnianą wyżej reklamę Batuu poświęcono tylko nieco przydługi i nudnawy początek książki, skupiony na pierwszej wizycie Vi w miasteczku Black Spire. Opis niezwykle barwny i dający niesamowite poczucie, że osada faktycznie żyje, podlany także sosem z całkiem wiarygodnego ukazania zwykłych mieszkańców, którzy nie chcą angażować się w wielką sprawę. Do tego autorka zarysowała nam dobrze lokalne niesnaski i napięcia panujące między najbardziej liczącymi się mieszkańcami – właścicielką kantyny Ogą, handlarzem antykami i tajemniczymi artefaktami Dokiem-Ondarem i prowadzącym warsztat Savim. W powieści poznajemy jednak nie tylko samo miasto, ale też otaczające je lasy oraz ruiny starej osady, którym zawdzięczamy przyjemny rozdział niemal w konwencji Indiany Jonesa.
No właśnie… Black Spire jest, jeśli chodzi o gatunki i pomysły, dość dziwną mieszanką wszystkiego, o czym autorka tylko mogła pomyśleć. Mamy tutaj do czynienia z niesamowicie brutalnymi opisami tortur, by za kilka stron stroić sobie absurdalne żarty z tyłka Snoke’a (sic!). Nie brakuje miejsca na sceny akcji, szpiegowanie czy nawet małe potyczki, ale w przerwie między nimi obserwujemy poważne, niekiedy dramatyczne dylematy i rozterki głównych bohaterów albo niemal sielankowe życie, kiedy z nowymi przyjaciółmi z pracy wychodzą na przysłowiowe piwo do kantyny. Sama fabuła niejednokrotnie może też sprawiać wrażenie naiwnej, jednak nie stanowiło to dla mnie wielkiego problemu.
Skoro już mowa o bohaterach, to stanowią oni niewątpliwie siłę powieści. Skupiona na misji Vi Moradi oraz próbujący odnaleźć się w nowej roli Kardynał są znacznie bardziej pogłębieni względem tego, jak ukazano ich w ramach Phasmy, a na dodatek dwójkę tę łączy dość specyficzna relacja. Również nowi bohaterowie – czy to lokalny dowódca Najwyższego Porządku, czy malutka ekipa, którą Vi zwerbowała do Ruchu Oporu, bądź też sarkastyczny i kipiący czarnym humorem Pook – choć wydają się być zbudowani na utartych schematach, tak każdy z nich boryka się z jakimś problemem lub traumą, zupełnie inaczej patrząc na otaczającą rzeczywistość (co autorka wyraźnie podkreśla, opisując akcję z ich perspektywy). Świetnie wypadają także interakcje między nimi, które działają, pomimo dużej różnorodności postaci i stylów opowiadania historii.
Po skończonej lekturze biłem się z myślami. Z jednej strony jest to książka, przy której bawiłem się wyśmienicie i byłem zaskoczony tym, co otrzymałem. Z drugiej strony jest ona bardzo dziwna – to kocioł, do którego autorka wrzuciła wszystko, co zapragnęła, włącznie z dziwactwami, nie dostarczając nam jednocześnie zbyt wiele informacji o samym uniwersum. Jednak im więcej o niej myślałem, tym bardziej zacząłem lubić tę historię. Być może nawet na tyle, że umieściłbym ją gdzieś między pięcioma najlepszymi pozycjami w kanonie, spośród tych, które miałem okazję już przeczytać. I jasne, może ona na to nie zasługuje, ale już dawno nie odczuwałem takiej radości podczas czytania i tak bardzo nie wciągnąłem się w akcję.
Autor recenzji: Michał Żebrowski
- Tytuł: „Star Wars Galaxy’s Edge: Black Spire”
- Autor: Delilah S. Dawson
- Wydawnictwo: Del Rey, Century
- Data premiery wydania: 19 sierpnia 2019
Black Spire jest wydane w polskiej wersji językowej, czy nie?