Plan miałem ambitny, napisać recenzję zaraz po seansie. Serio. Chciałem to zrobić!
Jednakże, wróciwszy do domu stwierdziłem, że to nie jest dobry pomysł. Emocje nadal we mnie buzowały i wiedziałem, że nie było najmniejszych szans żebym w tworzonej na gorąco opinii zachował jakąkolwiek obiektywność.
Tak, mówię to z punktu widzenia osoby, która o całej fabule wiedziała od kilku dni. Dlatego postanowiłem zrobić jedyną sensowną rzecz i, po krótkiej, acz emocjonującej wymianie myśli z Mikołajem, poszedłem spać. Tym samym pisanie recenzji zostało przeniesione do momentu – parafrazując jednego z muzyków – gdy emocje już opadną, jak po wielkie bitwie kurz… Albo raczej sól!
No dobrze, dosyć tego przedłużającego się wstępu. Oto recenzja. Moja własna, autorska, zawierająca prywatne przemyślenia, wnioski, zarzuty, rozczarowania, radości i smutki, z którymi – do czego, jak zwykle Was zachęcam – możecie się nie zgadzać.
Gwoli wyjaśnienia, postaram się przedstawić Wam to wszystko z jak najmniejszą ilością spoilerów, ale z doświadczenia wiem, że dla bardziej wnikliwych fanów nawet drobne sugestie mogą zdradzać fabułę, więc czytacie poniższy tekst na własną odpowiedzialność.
Zacznijmy od tego, że Ostatni Jedi wybitnym filmem nie jest. Niestety, piszę to z bólem serca, ale nie ma co owijać w bawełnę. Nie jest ani wybitnym filmem, ani tym bardziej najlepszą częścią Star Wars przez kilka zasadniczych wad, które w mojej subiektywnej ocenie nie pozwalają postawić go na piedestale.
Przedstawię je Wam możliwie najkrócej, bo nie trzeba na siłę dopychać się do granic możliwości mdłymi brukselkami, zwłaszcza, gdy czeka na nas słodki deser.
Pierwszą i zasadniczą wadą jest rozwleczona do granic możliwości fabuła. Widać, że Rian Johnson chciał za wszelką cenę uniknąć zarzutu kierowanego w stronę twórców Imperium Kontratakuje, gdzie trening Luke’a pod okiem Yody trwał – w najlepszym przypadku – kilka dni, ale bynajmniej nie osiągnął zadowalającego efektu.
Natrafiłem na opinię, że Ostatni Jedi świetnie działałby jako film półtora lub dwugodzinny i zgadzam się z nim w stu procentach. Zupełnie niepotrzebnie rozciągnięta środkowa część filmu – chociaż posiadająca kilka ciekawych elementów – rozbija nieco tempo akcji i to w negatywnym tego słowa znaczeniu.
Co ciekawe, drugi akt paradoksalnie przekłada się na przymusowe cięcia i skróty fabularne.
Ja wiem, że to może brzmieć niedorzecznie, ale zrozumiecie, o co mi chodzi, jeśli obejrzycie film.
Przygoda na Canto Bight jest wizualnie bardzo intrygująca, ale koniec końców służy temu, by dać Finnowi coś do roboty i balansować trochę perypetie – to chyba odpowiednie słowo – Rey. Jej przygoda, zwłaszcza w jednym, istotnym momencie zostaje pominięta, żeby niespodziewanie powrócić „ot tak”.
W ogóle stylistyka samej planety–kasyna mnie nie przekonuje. Zdecydowanie bliżej temu do Igrzysk Śmierci niż klasycznych lokacji z Gwiezdnych Wojen.
Jakby tego było mało, nadal stoję na stanowisku, że za dużo tu nowych ras obcych – naprawdę mam uwierzyć, że po 6 częściach, razem z kolejnym pokoleniem rycerzy Jedi zniknęli Twi’lekowie, Zabrakowie, a z Wookieech został tylko Chewie? Tak prawdę mówiąc, przez dłuższą chwilę miałem wrażenie, że reżyser poświęcił kontrolę nad spójnością oraz sensownością głównych wątków filmu na ołtarzu suspensu i twistów fabularnych. Dodatkowo, Johnson podjął kilka bardzo dziwnych decyzji, które prawdopodobnie miały pomóc w sensownym uzasadnieniu wprowadzenia nowych postaci. O ile powód przejęcia dowodzenia przez wiceadmirał Holdo – w przeciwieństwie do większości fanów – niespecjalnie mi przeszkadza, to geneza, przebieg i skutki spotkania z postacią graną przez Benicio del Toro pozostawiają w moim odczuciu bardzo, bardzo wiele do życzenia.
Po trzecie, nie zawsze trafione były sceny humorystyczne. Nie zrozumcie mnie źle, 98% humoru jest świetnie i naturalnie wplecione w fabułę, wynika z kontekstu i charakteru postaci, ale są dwie, bardzo, bardzo nietrafione sceny, które – no, niestety – przekładają się na mój odbiór całości tego aspektu filmu.
Nie, nie chodzi mi tu ani o porgi ani o rozładowywanie ciężkiej atmosfery jakąś dowcipną uwagą. Zdradzę tylko, że jedna żartobliwa scena, która kompletnie mi nie pasuje, jest zaraz na początku filmu – z tego, co czytałem w recenzjach, mogę być jedyną osobą, której to przeszkadza – a druga jest związana z życiem Luke’a na wyspie – tutaj z kolei nie jestem wyjątkiem.
Kolejną wadą jest przesadne nadęcie. Integralną częścią sagi są przecież płomienne mowy o odwiecznym konflikcie Dobra ze Złem, o niezłomności, czystości Dobra i potędze Ciemnej Strony, ale… Ludzie, w tym filmie tyle razy pada tekst o „iskrze rozpalającej ogień mający zmieść Najwyższy Porządek”, że to się robi troszkę śmieszne. Zwłaszcza, jeżeli weźmie się pod uwagę wyraźne stonowanie ekstremistycznych przemów liderów wspomnianego już Porządku.
Właśnie z tych powodów nie mogę w żadnym razie uznać Ostatniego Jedi za film wybitny. Dlaczego więc napisałem wczoraj, że warto go obejrzeć? Kłamałem? Musiałem tak powiedzieć, bo dostałem worek pieniędzy od bezdusznego Disneya, który tym filmem zarżnął całą sagę? Albo, jak sugerują niektórzy, naprawdę nie znam się na Gwiezdnych Wojnach?
Ano dlatego, że ten film jest wspaniały. Naprawdę, naprawdę wspaniały.
Mówię to nie tylko, jako oddany fan całej sagi, ale także postronny obserwator reakcji towarzyszących mojej rodzinie. Okazały się one, najogólniej mówiąc, niezwykle pozytywne.
Nawet mój tata, zadeklarowany zwolennik Oryginalnej Trylogii, uznał ten film za wspaniałą przygodę i to pomimo pewnego przekombinowania, o którym zdążyłem Wam już wspomnieć.
Słowem…
Gorzkie już było. Pora na słodycze!
Zacznijmy od trzech najjaśniejszych punktów VIII Epizodu, czyli:
A) Podejścia do tematu Mocy
B) Marka Hamilla
C) Kylo Rena
A)
Ostatni Jedi pozwala nam wrócić do dyskusji nie tylko na temat postrzegania Mocy, ale także jej koncepcji oraz rozumienia prawdziwego potencjału. O prezentowanych w filmie nurtach myślowych niewątpliwie napiszę felieton – a pewnie nawet kilka, bo takie to jest dobre – ale dopiero w przyszłym miesiącu, żeby dać Wam szansę oswojenia się z nimi po seansie.
Póki co ograniczę się jedynie do stwierdzenia, że przekonuje mnie taka interpretacja i to nie tylko dlatego, że jest zaprezentowana w niezwykle ciekawy, wręcz intrygujący sposób.
W wielu recenzjach przewija się ten sam temat, że jest to nowe otwarcie dla sagi, skierowanie historii na inne tory, wejście w rejony, których jeszcze nie znaliśmy i tak dalej, i tak dalej.
Prawda, ale tylko w pewnym stopniu.
Moim zdaniem jest to jednak powrót do macierzy, do tajemniczego, wręcz mistycznego aspektu istnienia Mocy, jej znaczenia dla świata i prawdziwego potencjału władających nią osób.
Właśnie od tego zaczęło się przecież rozważanie tematu rycerzy Jedi.
Nie martwcie się, nie ma tu żadnych słów o wielkiej sile i wielkiej odpowiedzialności, ale padają kwestie sugerujące elementy, które będą niewątpliwie istotne dla przyszłych historii.
Co się tyczy samych Jedi, to pada na ich temat kilka gorzkich, ale w gruncie rzeczy prawdziwych słów. Jednocześnie następuje rozliczenie, wskazanie błędów oraz gloryfikacja całej historii rodziny Skywalkerów w sposób, którego – mówię zupełnie szczerze – nie spodziewałem się, nawet znając fabułę filmu.
Taki mały spoiler, co do rozliczania postaw Jedi – krytycy Obi-Wana powinni być zadowoleni.
Oczywiście, przy całych tych nostalgiczno-historycznych dysputach następuje, zasugerowany już w Przebudzeniu Mocy, dalszy rozwój zdolności bohaterów władających Mocą. Dla niektórych fanów na bank będą to umiejętności niezrozumiałe, obraźliwe albo wręcz heretyckie. Dla innych – do tej grupy możecie mnie zaliczyć – stanowią niezwykle ciekawy dodatek i bardzo użyteczny prognostyk na przyszłość.
Wbrew niektórym opiniom, to nie jest typowy, popcornowy blockbuster, ale film z filozoficzną głębią, co zamierzam wkrótce udowodnić.
B)
To jest od początku do końca film Marka Hamilla.
Bardzo mi przykro, że nie podzielam ogólnego wzruszenia co do roli Carrie Fisher – zagrała piękne, owszem, ale tok jej wątku fabularnego wskazywał, że ma rozwinąć skrzydła dopiero w Epizodzie IX – lecz o roli życia można mówić wyłącznie w przypadku Hamilla.
Jego Luke Skywalker, abstrahując od tego, że nie będzie taki, jakim chciała go zobaczyć większość fanów, to kreacja niezwykle poruszająca. Hamill stworzył prawdziwą perełkę w świecie do tej pory prowadzonym po drodze dychotomii Dobra i Zła – postać tragiczną, żywą legendę obnażoną z otoczki mitów i półlegend, cynicznego mężczyznę, który sam zrzucił się z metaforycznego piedestału. Chociaż może nie powinienem tego mówić, malkontentów uspokoję, Skywalker nie jest totalnym mrukiem, zdarza mu się kilka zdecydowanie lżejszych scen.
Naprawdę, możecie się nie zgadzać z kierunkiem obranym przez Johnsona, ale nie możecie odmówić wspaniałości wykonania. Nie chodzi mi tu o kulminacyjne momenty filmu, ale właśnie o fragmenty mniej spektakularne, za to najbardziej emocjonalne, w których brak fajerwerków i efektów specjalnych.
Jestem pod naprawdę ogromnym wrażeniem talentu Hamilla, jego odwagi i szacunku dla odgrywanej postaci.
Nie bez satysfakcji dodam jeszcze, że kilka – nie mówię, że wszystkie, nie mówię też które – moich wcześniejszych przemyśleń na temat Luke’a się potwierdziło.
Ot, takie drobne zwycięstwo.
C)
Po „drugiej stronie barykady” błyszczy Adam Driver ze swoim Kylo Renem.
Zawsze miałem małą obsesję na punkcie Bena Solo, a teraz, gdy historię postaci ubogacono – przyznaję, troszkę naciąganie, ale nieźle – jego losy intrygują mnie najbardziej z całej serii.
Oczywiście dalej widać tu inspirację Darthem Vaderem, ale to w żadnym razie nie jest tylko i wyłącznie jego kalka.
Zabiegi fabularne celowo, czasem nawet łopatologicznie, mają nam pokazać, że jednak mamy do czynienia z kimś innym, zdecydowanie bardziej skomplikowanym wewnętrznie.
Dzięki temu, że częściej widujemy go bez maski, Adam Driver mógł w szerszej krasie zaprezentować swoje nieprzeciętne umiejętności aktorskie. Tym samym bezpowrotnie upada mit o Kylo, jako rozwydrzonym emo-fanie swojego dziadka.
Chyba nie mogę już nic więcej powiedzieć bez zdradzenia fabuły, więc zostawiam Was z zapewnieniem, że staje się bardziej przekonujący i nie mogę się doczekać, by zobaczyć, jak dalej potoczą się jego losy.
Ostatni Jedi ma oczywiście mnóstwo pozytywów, ale te trzy elementy w największym stopniu wpłynęły na mój zachwyt.
Co do kolejnych „ochów” i „achów”, postaram się zaprezentować je znacznie krócej, ale – mam nadzieję – nie mniej treściwie.
O humorze już pisałem wcześniej, ale moje uwagi wymagają uzupełnienia. Po pierwsze, wątek BB-8, chociaż znacznie okrojony w stosunku do poprzedniej części, nadal wywołuje śmiech. Właśnie astromechowi zawdzięczamy najzabawniejsze, slapstickowe gagi.
Troszkę gorzej sprawdza się fauna i flora Ach-To, chociaż uspokoję od razu, że porgi stanowią jedynie tło – wbrew temu, co mogły sugerować dotychczasowe materiały promocyjne. Chociaż ich obecność jest cyklicznie podkreślana.
Co do gry aktorskiej, to trudno mówić o słabych punktach. Daisy Ridley konsekwentnie udowadnia, że jej wybór nie był kwestią przypadku, zarówno dotrzymując kroku Hamillowi, jak i stając w szranki z Adamem Driverem.
Finn Johna Boyegi, mimo średnio ciekawego wątku, przekonuje. Czy to jako troszczący się o Rey przyjaciel, czy niezłomny wojownik, czy zaskoczony swoją rzeczywistą pozycją, zwykły gość. Dodam jeszcze, że jego komentarze bieżących wydarzeń są równie zabawne, jak poprzednio.
Naprawdę uwielbiam tę dwójkę i nie mogę się doczekać dalszego ciągu ich przygód.
Poe Dameron dostaje więcej czasu ekranowego, przez co Oscar Isaac może szarżować w roli pilota bardzo opornie dorastającego do roli lidera. Chociaż nadal przywodzi na myśl Hana Solo, absolutnie nie można powiedzieć, by miał stanowić jego charakterologicznego klona.
W kreacji Carrie Fisher chyba najgłośniej brzmi echo postaci ze Starej Trylogii. Leia jest znów złośliwa, zdeterminowana i świetnie odnajduje się w roli wydającej rozkazy.
Słowem, jest w swoim żywiole.
Rzeczywiście, Leia wypowiada kwestie, które nabierają zupełnie innego znaczenia, gdy weźmiemy pod uwagę jej odejście, ale, tak jak mówię, prawdziwy potencjał Księżniczka pokazałaby dopiero za dwa lata.
Jeśli Przebudzenie Mocy dotyczyło Harrisona Forda, a w Ostatnim Jedi na pierwszy plan wysunął się Mark Hamill, to Część IX miała należeć do Carrie.
Nie mam pojęcia, jak z tego wybrnie Disney, naprawdę.
W sprawie nowych postaci to nie mam za wiele do powiedzenia.
Wiceadmirał Holdo i DJ to postaci charakterystyczne i odznaczające się na tle całej gamy innych, ale czas pokaże, czy zagoszczą na stałe w sercach fanów. Mimo kiepskiego wprowadzenia, mnie zdecydowanie bardziej przekonał do siebie bohater Del Toro, głównie z sympatii dla aktora.
Znacznie większy problem mam z Rose. Nie chodzi tu o grę aktorską Kelly Marie Tran, bo ta jest bez zarzutu. Postać daje się lubić, tylko, że na sam koniec staje się coś, co jest zupełnie niepotrzebnym twistem fabularnym, przynajmniej dla mnie.
Teraz czas na Najwyższy Porządek. Przy przewidzianym dla siebie czasie ekranowym Snoke wypada na tyle charyzmatycznie, by dać się zapamiętać bardziej niż w Przebudzeniu Mocy. Bardzo mi się podoba, że zarysowana relacja pomiędzy Najwyższym Przywódcą a Kylo, nie do końca przypomina tę łączącą Sidiousa i Vadera.
Stoję na stanowisku – a właściwie okopałem się tam i czekam na kontrnatarcie – że właśnie dzięki temu zarysowi tragizm Bena Solo ma wymiar znacznie głębszy.
Hux ma więcej do zagrania i chociaż nadal nie jest to oficer na miarę Moffa Tarkina, czy nawet Thrawna – tego z Rebeliantów, nie z Legend – nabiera trochę więcej wyrazistości. W jego przypadku akcenty humorystyczne działają, zwłaszcza krótka scena w kokpicie maszyny kroczącej.
Phasma, cóż… Jest. Wszyscy, którzy widzieli trailer wiedzą, co będzie robiła i na tym poprzestańmy.
Bardzo intrygujące jest prowadzenie fabuły. Pierwszy raz w sadze pokazana jest nieuchronność losu oraz ograniczenia technologiczne statków kosmicznych. Działa to raz lepiej, raz gorzej, ale wątek powolnej, beznadziejnej ucieczki mnie przekonuje.
Niewątpliwe najsilniejszą stroną filmu jest jego warstwa wizualna. Lokacje są przepiękne, bitwy monumentalne, a efekty specjalne tak rzeczywiste, jak tylko mogą. Naprawdę, ujęcie rajdu zdezelowanymi maszynami ponad powierzchnią Crait sprawia oszałamiające wrażenie.
Chciałbym jeszcze dodać, że w moim prywatnym rankingu Ostatni Jedi jest na szczycie, jeśli chodzi o zaprezentowanie najbardziej zachwycającego lotu Sokoła Millennium w dziejach. Miałem ciarki na plecach, serio!
Podsumowując…
Ostatni Jedi wzbudził – podejrzewam, że nie tylko we mnie – ambiwalentne uczucia. Nie bez powodu. Jest to film inny, nie wtórny, ale też nierewolucyjny. Odważny, ale zachowawczy. Zaskakujący, ale nieco rozciągnięty. W fabule szacunek dla oryginału miesza się z chęcią odetchnięcia nowością, nostalgia z patrzeniem w przyszłość, obalanie legend z tworzeniem nowych.
Pojawiają się zarówno odpowiedzi, jak i nowe, czasem zupełnie zaskakujące pytania.
VIII Część działa świetnie jako otwarcie nowych wątków i klamra kompozycyjna, nawet mimo wyraźnych mankamentów. Jednakże, żeby być z Wami w stu procentach uczciwym, przez te łyżki dziegciu muszę obniżyć notę do ostatecznego…
Zakończę zaś najbardziej sztampowo jak tylko można. Naprawdę warto iść na ten film. Chociażby dlatego, że nie wszystko skończy się tak, jak myślicie, nawet, jeśli poznaliście już spoilery.
Tyle na dzisiaj!
Uważam że ta „rozciągłość fabularna” była potrzebna filmowi. Zawsze w „Gwiezdnych Wojnach” ktoś robił coś nieprzemyślanego, co nie miało szansy się udać… i się udawało.
Tutaj jest inaczej. Na początku poznajemy admirał Holdo jako niekompetentną dowódczynię. Wydaję się wiec, że Poe podjął doskonałą decyzję o rozpoczęciu tajnej akcji. Finn i Rose zostają wysłani na Canto Bright, a on w międzyczasie przejmuję dowodzenie na statku.
I nagle wszystko zostaję obrócone o 180 stopni. Pamiętam, że kiedy wychodziłem z kina strasznie mi się ten zabieg podobał – piętnował lekkomyślność i pomógł „dorosnąć” Poe.
Moim zdaniem Łotra 1 to nie przebiło, ale film jest niezły do pośmiania
Wydaje mi się, że cały problem TLJ a raczej całej trylogii, leży w chęci zwabienia starych fanów, z równoczesnym popiechem w odcinaniu się od tego co serwował Lucas. Stąd całę zamieszanie (bo hejt tyczący się płci czy koloru skóry aktorów to, niezwykle głośny, ale jednak margines). Zastanawiam się, czy dobrym pomysłem było ruszać zamkniętą historię Wielkiej Trójki i Zakonu Jedi. Han, Leia i Luke wygrali swoją walkę, Zakon zapłacił za swoje błędy z nawiązką, a jednak Disney postanowił na nowo poeksploatować te tereny i zniechcić do nowych SW o wiele więcej osób, niż było to potrzebne dla wprowadzenia nieuchronnych zmian. Argumenty za upadkiem Luke’a, które podnosisz byłyby przekonujące gdyby nie fakt, że bochater bliski fanowskim sercom od kilku dekad, sromotnie upada i rozlicza się z przeszłością w zaledwie kilku scenach filmu, który według wszelkich znaków na niebie i ziemi, ma być jego ostatnim. Najgorsze jednak jest to, że tło tych wydarzeń jest tak mgliste i naciągane, bezceremonialnie podwieszone pod nowe postacie, że niejednemu oglądającemu (w tym i mnie) zrobiło się przykro. Dlaczego kazano Luke’owi odpalić miecz nad głową śpiącego Bena, jeśli nie po to aby uzasadnić benowe traumy? Dlaczego za wszystko obwinił Jedi (a Yoda mu wtórował), jeśli nie po to aby zracjonalizować „swoje” postępowanie wobec Bena, mogąc „samemu” zachować twarz? Odnosi się wrażenie, że w odległej Galaktyce, dawno, dawno temu, nie było gorszych złoczyńców niż (przede wszystkim prequelowi) Jedi i gdyby nie oni, świat byłby o wiele piękniejszy, ludzie dobrzy a dzieci szcześliwe. Cóż, jakaś część fanów w ten sposób interpretuje dzieła Lucasa – uniwersalizm historii sprzyja róznorakim interpretacjom, sądzę jednak, że twórcom nowego rozdziału w SW takie podejście nie przystoi. Prequele pokazywały w bajkowy, zrozumiały dla prawie każdej grupy wiekowej sposób, jak pragnienie władzy absolutnej, demoluje i ostatecznie niszczy demokrację , ale też miedzyludzkie więzi i zaufanie. To, że Lucasowe dzieła nie były pozbawione wad, czy też że czasy czy publiczność się zmieniła, nie powinno być dla następców legitymacjią do „niszczenia” bochaterów czy odbierania im ich racji z poprzednich epizodów.