Nie lubię długich wstępów ani pożegnań i, prawdę mówiąc, nie jestem w nich dobry. Dlatego drugą redakcyjną ocenę Ostatniego Jedi chciałbym zacząć bez zbędnych wprowadzeń i od razu przejść do konkretów. Lojalnie ostrzegam Was przed spoilerami, ponieważ pisząc recenzję, ciężko wyzbyć się wszystkich szczegółów fabuły, choćby nie wiadomo jak mocno autor lawirował.
Gdy w 2015 roku ukazało się Przebudzenie Mocy, byłem względnie zadowolony z kierunku, jaki dla Sagi obrał J.J. Abrams. Zdawałem sobie oczywiście sprawę, że jego podejście do tematu jest bardzo zachowawcze i tak sztampowe, jak to tylko możliwe. Był to przyjemny reboot, choć nieco zalatujący starym kotletem.
Ostatni Jedi zaledwie przedwczoraj zawitał na srebrne ekrany i, co tu dużo mówić, wedle moich obserwacji mocno podzielił społeczność fanów. Mamy grupę osób niezwykle entuzjastycznie nastawionych do pomysłów Riana Johnsona oraz totalnych krytyków tych rozwiązań.
W całym tym zamieszaniu praktycznie nie słychać umiarkowanych opinii, które oceniłyby film obiektywnie i sprawiedliwie. Na taki luksus mogą pozwolić sobie jedynie osoby niezgłębiające świata Gwiezdnych Wojen na co dzień, a na film z tego uniwersum wybierające się w takim samym nastroju, jak na każdą inną produkcję.
Pomimo tego, że jestem oddanym fanem Sagi, starałem się być obiektywny przy ocenie filmu. W trakcie kinowej projekcji Ostatniego Jedi próbowałem zachować zimną krew i spojrzeć na film chłodnym okiem.
Czy mi się to udało? Oczywiście że nie.
Dlatego, po dwóch dniach od obejrzenia The Last Jedi, opiszę Wam moje wrażenia, zachowując przy tym jedynie nutę rozsądku.
1. Kalka „Imperium kontratakuje”?
Zacznijmy od pytania, które wiele osób zadaje sobie zarówno przed jak i po seansie – czy VIII Epizod jest kopią Imperium kontratakuje?
I tak, i nie.
Mamy tu wiele motywów i dialogów, które są kropka w kropkę przepisane ze scenariusza Epizodu V. Gdy jednak myślimy, że oto właśnie przyszło nam oglądać nowoczesną wersję Imperium kontratakuje, Rian Johnson dostarcza zwrotów akcji, jakich Odległa Galaktyka nie widziała od bardzo, bardzo dawna. A może w ogóle.
Film wciąż zachowuje charakterystyczną dla całej Sagi dozę przewidywalności, lecz dostarcza przy tym twistów potrafiących zaskoczyć nawet największego krytyka disneyowskiego kanonu.
2. Aktorzy
Przyjrzyjmy się teraz kreacjom najważniejszych aktorów.
Rey kontynuuje swoją misję i spotykamy ją w dokładnie tym samym miejscu, w jakim pożegnaliśmy pod koniec Przebudzenia Mocy. Młoda bohaterka odnajduje legendarnego Luke’a Skywalkera i jest święcie przekonana, że od teraz wszystko będzie łatwiejsze.
Jak się jednak okazuje, Luke nie jest już tym samym, pełnym nadziei Jedi, którego znaliśmy z Powrotu Jedi. Jego postawa względem Rey jest co najmniej obojętna i nie przekonuje go nawet fakt, że dziewczyna przybyła do niego na polecenie jego własnej siostry, Lei Organy.
Muszę przyznać, że relacja Luke’a i Rey oraz ich perypetie na Ahch-To to jedne z najmocniejszych punktów filmu. I więcej na ten temat chyba nie muszę dodawać.
Mark Hamill zdecydowanie wzbił się na wyżyny swojego aktorstwa i, moim skromnym zdaniem, stworzył najlepszą kreację Luke’a Skywalkera w historii Sagi. Cieszy również fakt, że Daisy Ridley zaczyna przejawiać bardzo podobny talent.
Ogromnym zaskoczeniem był dla mnie Adam Driver i jego Kylo Ren. Nie zrozumcie mnie źle, w VII Epizodzie, wbrew opinii części krytyków, nie miałem mu wiele do zarzucenia, ale tym razem artysta przeszedł samego siebie i pokazał, że aktorstwo to jego drugie imię. Decyzja o pozbyciu się hełmu wyszła mu na dobre. Był to wyraźny sygnał, że Kylo przestaje być rozwydrzonym nastolatkiem, zapatrzonym bezkrytycznie w swojego dziadka, Dartha Vadera, i staje się samodzielnym czarnym charakterem.
Snoke… Cóż, jego postać była w Ostatnim Jedi zdecydowanie bardziej wyrazista niż w poprzedniczce. Dostał swoje momenty i przez chwilę miałem wrażenie, że oto przede mną siedzi na tronie nowy Palpatine. Jednakże plot twist, jaki zafundował mu Johnson, w moim odczuciu spłycił tę postać. Mam dziwne wrażenie, że J.J. Abrams planował dla niego inną przyszłość. Trochę szkoda, bo Andy Serkis, który wcielił się w Najwyższego Przywódcę, to naprawdę genialny aktor i chętnie posłuchałbym go w następnej części.
Johna Boyegę, Oscara Isaaca, Kelly Marie Tran, Benicio Del Toro i Laurę Dern mogę wrzucić do jednego worka. Aktorzy zagrali bardzo dobrze i stanowili przyjemne tło dla najważniejszych wydarzeń.
Tak, dobrze czytacie, tło.
Motyw ucieczki Ruchu Oporu przed Najwyższym Porządkiem, choć momentami naprawdę angażujący, stanowił wypełnienie czasu pomiędzy sekwencjami Luke’a, Rey, Kylo Rena i Snoke’a. I absolutnie nie jest to obelga. Ten sam motyw wykorzystano przecież w Oryginalnej Trylogii – walka Rebelii i Imperium stanowiła tło dla zmagań Luke’a z Darthem Vaderem i Imperatorem.
I tutaj dochodzimy do Finna, Rose i DJ’a w Canto Bight. Kuba w swojej recenzji napisał, że wątek ten był jego zdaniem wepchnięty nieco na siłę, aby dać Finnowi coś ważnego do roboty. Całkowicie zgadzam się z jego opinią. Miasto-kasyno także w moim odczuciu nie pasowało do Gwiezdnych wojen, a klimatem przypominało… Cóż, coś innego, bo na pewno nie Star Wars.
Carrie Fisher zagrała w charakterystyczny dla siebie sposób. Widzieliśmy ją na wielkim ekranie po raz ostatni w historii i cieszy mnie, że jej finalna rola pokazała nam Leię Organę, jaką pamiętamy z czasów Rebelii – nieustraszoną, nieugiętą, silną i zdecydowaną. Taką chcę ją zapamiętać.
Nie zapomnijmy o Kapitan Phasmie! Albo lepiej zapomnijmy. Przypominam sobie, jak przed premierą Przebudzenia Mocy twierdzono, że ma ona być duchową spadkobierczynią Boby Fetta. Podsumuję to śmiechem przez łzy, bo tak kiepsko poprowadzonej postaci, która miała rzekomo aspirować do miana „drugoplanowego czarnego charakteru”, chyba dawno nie widziałem.
Nazwijmy ją Kapitan Nieudacznik i przejdźmy dalej.
3. Humor
Humor w Ostatnim Jedi jest wszechobecny, ale przyznam, że jednocześnie nieprzesadzony. Dostajemy sporo zabawnych momentów, ale niemal żaden nie wzbudził we mnie poczucia żenady czy wrażenia, że z filmu robi się komedia. No, może poza motywem Maz Kanaty. Jeśli oglądaliście, to prawdopodobnie wiecie, co mam na myśli.
Chciałbym jeszcze nawiązać do Porgów, które wzbudzały przed premierą tyle emocji. Wbrew pozorom, nie są to drugie Ewoki. Stanowiły raczej tło tła, a ich obecność nie rzucała się przesadnie w oczy. Dostaliśmy dzięki nim kilka zabawnych scen, które doskonale sprawdziły się w roli „rozładowywaczy atmosfery”. Poza tym, nie oszukujmy się, dzieciaki też muszą znaleźć w tych filmach coś dla siebie, więc dorosłym krytykom radzę przełknąć tę łyżkę dziegciu i delektować resztą.
4. Niech Moc (bez midichlorianów) będzie z tobą
Bardzo, bardzo raduje mnie swoisty powrót do korzeni postrzegania Mocy. Znów jest tajemniczą i nieokiełznaną siłą, która w niewyjaśniony sposób spaja życie w galaktyce. Prequele i zawarty w nich pomysł naukowego wytłumaczenia funkcjonowania Mocy odarły ją z jakiegokolwiek mistycyzmu. Po raz pierwszy cieszę się, że twórcy doznali amnezji względem pewnych aspektów uniwersum.
5. Muzyka
Muzyka… jest. Podobno napisał ją John Williams i podobno jest bardzo… gwiezdnowojenna. I chyba nic więcej nie mogę Wam o niej napisać. Zapamiętałem tylko tyle, że wykorzystywała naprawdę dużo motywów Oryginalnej Trylogii i kilka znanych z Przebudzenia Mocy, nie oferując przy tym nic nowego i twórczego.
Ja wiem, że Maestro Williams. Naprawdę. Ale sami przyznacie, że fragmentów na miarę Duel of the Fates, czy Force Theme tam nie znajdziemy.
Podsumowując…
Uważam, że Ostatni Jedi, pomimo oczywistych niedociągnięć i paru bolączek, to jeden z najlepszych filmów w historii Gwiezdnych Wojen. W moim osobistym rankingu VIII Epizod stoi zaraz za Imperium Kontratakuje i Powrotem Jedi.
Rian Johnson przywrócił mi wiarę w przyszłość uniwersum Star Wars. Nie należę do osób, które lubią popadać w przesadną euforię, ale od premiery The Last Jedi jestem naprawdę pozytywnie nastawiony do tego, co ma nadejść.
Jeśli jeszcze nie byliście na filmie, to powiem tylko, że naprawdę warto!
I pamiętajcie: „This is not going to go the way you think!”
Jeden komentarz