Kilka dni temu swoją premierę miał kolejny odcinek serialu Disney Gallery: The Mandalorian, który tym razem nosił podtytuł Making of Season 2 Finale. Może to być nieco mylące, gdyż z całego finałowego rozdziału skupiono się tylko i wyłącznie na Luke’u Skywalkerze – kulisy kreacji Dark Trooperów czy starcia Moffa Gideona z Dinem Djarinem mogliśmy zobaczyć w poprzednim odcinku. Czy taki podział materiału miał sens, a poznanie od podstaw kultowej już sceny jest czymś interesującym?
I tak, i nie. Na pewno nie pochwalam tworzenia aż 40-minutowego materiału, w którym twórcy analizują i rozkładają na czynniki pierwsze JEDEN pomysł, popadając przy tym często i gęsto w samozachwyt, który w takich ilościach staje się męczący. Znacznie bardziej preferowałbym włączenie do poprzedniego odcinka skompresowanej formy opisywanego epizodu. Oczywiście tak długi metraż pozwolił na naprawdę szczegółowe opisanie procesu pojawienia się Luke’a – od starań związanych z angażem Marka Hamilla, przez trudności związane z jego odmłodzeniem i próbowanie kilku różnych metod, na ogólnym odbiorze i kreacji całej sceny kończąc. Ale znowu, tak przesadne wgryzienie się w detale wygląda dziwnie przy mocno pobieżnym materiale, który w nieco ponad 20 minut więcej zawierał opis zakulisowych działań z całej reszty drugiego sezonu…
Mimo wszystko byłbym w stanie przełknąć powyższe wady z uwagi na dość interesujące przedstawienie całego procesu, gdyby nie pewna ważna kwestia – nie lubię być traktowany jak skończony idiota, a niestety ten odcinek lubi to robić w pierwszych minutach. Ilość głupot, jaką w tym czasie usłyszałem, była dla mnie porażająca i skłoniła do refleksji, czy twórcy byli świadomi tego, co mówią. Żeby nie być gołosłownym, podam dwa przykłady. Peyton Reed stwierdza w pewnym momencie, że nikt na mostku krążownika nie reaguje radością na przybycie Luke’a, rozpoznając w nim słynnego Jedi, bo Jedi są postaciami mistycznymi, legendarnymi, których nikt z protagonistów wcześniej nie spotkał. Serio? W tym samym sezonie ledwo trzy odcinki wcześniej, Din walczył u boku Ahsoki, już nie wspominając o postaci Bo-Katan, która znała mnóstwo członków Zakonu. Druga kwestia padła z ust Dave’a Filoniego, który zauważył, że wystarczy drobny błąd, by rola Luke’a zepchnęła Mandalorianina ze stołka protagonisty. Już abstrahując od mojej niechęci wobec tej sceny, trudno nie przyznać, że ów błąd dość spektakularnie popełniono i byłbym skłonny założyć się o naprawdę wiele, że Luke przedzierający się przez pokład krążownika został z tego finału zapamiętany dużo bardziej od czegokolwiek z udziałem Dina.
Parę razy zdarzyło mi się też nieintencjonalnie wybuchnąć śmiechem – choćby słuchając Jona dziękującego Kathleen Kennedy za wsparcie, mając w głowie wypowiedzi wielu fanów o rzekomym odsunięciu Kennedy od produkcji, co poskutkowało wysoką jakością serialu, czy też słysząc, jak twórcy z nonszalancją i wręcz zerowym przejęciem opowiadali o wycieku wszystkich cameo sezonu w kontekście obaw o wypłynięcie na jaw pojawienia się Luke’a.
Krótko mówiąc – czy polecam ten odcinek? Cóż, jeśli widzieliście pozostałe epizody Disney Gallery: The Mandalorian, to z pewnością obejrzycie i ten. Jeśli pojawienie się Luke’a jest dla Was jedną z najlepszych scen serialu albo całych Gwiezdnych wojen, wówczas będziecie zadowoleni. W innym wypadku raczej bym odradzał – to bardzo przeciętny odcinek, wypełniony wzajemnym klepaniem się po plecach i informacjami, które w znakomitej większości możecie zapewne już znaleźć w sieci.