Recenzje

„The Book of Boba Fett” S01E01 (Rozdział 1) – wrażenia z odcinka

W poniższym artykule przedstawiamy dwa odmienne spojrzenia na 1. odcinek serialu Księga Boby Fetta, które opisali dwaj nasi redaktorzy.

Wrażenia Mikołaja

W momencie pisania tych wrażeń jesteśmy już kilka dni po premierze 1. odcinka najnowszego serialu aktorskiego w uniwersum Star Wars. Jak wypadł debiut słynnego łowcy nagród jako głównego bohatera samodzielnej serii? Przekonajmy się.

Epizod zatytułowany Stranger in a Strange Land otwiera scena, w której widzimy Fetta regenerującego się w zbiorniku z bactą, umieszczonym w jednej z komnat dawnego pałacu Jabby, by chwilę później przejść do retrospekcji, stanowiących tak naprawdę 3/4 całego odcinka. Przyznam, że z początku nieco zdziwiła mnie decyzja twórców, by lwią część czasu ekranowego przeznaczyć na przedstawianie przeszłości, poświęcając przy tym cenny czas, który mógłby być spożytkowany na popychanie do przodu bieżących wydarzeń, jakie rozgrywają się niedługo po 2. sezonie The Mandalorian, i po seansie nadal nie jestem całkiem przekonany, czy był to odpowiedni wybór. Jednocześnie widzę, że nie było idealnego wyjścia z tej sytuacji, więc zrobiono to, co wydawało się najlepszą opcją – a faktem jest, że fani (do którym sam się zaliczam) po prostu oczekiwali pewnych wyjaśnień w kwestii wydarzeń rozgrywających się bezpośrednio po Powrocie Jedi. Sądzę, że nie jest to ostatni raz, gdy w ramach serialu pojawiają się sceny retrospektywne i będą one towarzyszyć nam przez sporą część serialu – aż do momentu, w którym zobaczymy, jak Boba zdobywa własne Gaderffii i orientuje się, gdzie podział się jego pancerz.

Trzeba przyznać, że twórcy wiedzieli, co robią, serwując nam małą nostalgiczną podróż w przeszłość. Zagłębiając się w umysł regenerującego się Fetta, widzimy scenę z Ataku klonów, gdy młody wówczas bohater podnosi hełm swojego ojca na geonozjańskiej arenie, by potem zobaczyć, jak budzi się w trzewiach Sarlacka zaraz po wydarzeniach znanych z Powrotu Jedi i z ogromnym trudem wydostaje się na powierzchnię, niemal przypłacając to życiem. W tym miejscu chciałbym się na chwilę zatrzymać, żeby odrobinę ponarzekać, bo naprawdę liczyłem na nieco mocniejsze rozwinięcie pobytu Fetta w brzuchu pustynnego monstrum (fani Legend z pewnością wiedzą, co mam na myśli). Mimo wszystko fajnie, że w ogóle otrzymaliśmy taką scenę – pochwalić w tym miejscu muszę jej aspekty wizualne, bo bardzo plastycznie i wiarygodnie ukazano oślizgłe, ciasne i przerażające wnętrze Sarlacka.

Później możemy zobaczyć, jak łowca nagród traci cały swój ekwipunek (przeklęci Jawowie!) i ostatecznie trafia do niewoli Tuskenów. Co ciekawe, plemię, które tu spotykamy, wizualnie dość wyraźnie różni się od innych znanych nam Tuskenów – głównie za sprawą szat, w których dominuje czerń i czerwień (zazwyczaj tuskeńskie plemiona noszą odzież w kolorze pustynnego piasku). Nie jestem też zupełnie przekonany, czy mam rację, ale jest to bodaj pierwszy raz, gdy tak wyraźnie widzimy dzieci Tuskenów. Jedno z nich odgrywa nawet istotną rolę podczas pobytu Fetta w niewoli.

W tym momencie regeneracyjny sen naszego bohatera zostaje przerwany przez Fennec Shand, która informuje, że czas przyjąć hołdy od nowych poddanych. Odnoszę wrażenie, że scena ta stanowi zapowiedź wydarzeń, które będą miały swoje rozstrzygnięcie w kolejnych epizodach – mam tu oczywiście na myśli wizytę majordomusa burmistrza Mos Espy, który dość dobitnie sugeruje Bobie, że nie jest tu mile widziany i nie będzie przez niego uznawany za nowego „ojca chrzestnego”.

Fett i Shand postanawiają odwiedzić jeden z przybytków leżących w ich strefie wpływów i trafiają do kantyny, gdzie zostają przywitani przez właścicielkę z najwyższymi honorami (i hełmami pełnymi kredytów). Po zapewnieniu o tym, że pod czujnym okiem nowego władcy światka przestępczego lokal wciąż będzie rozkwitał, bohaterowie ruszają w swoją stronę, jednak po chwili staje się coś, czego chyba można było się spodziewać (tym bardziej, że zdradziły to już zwiastuny), bowiem zostają zaatakowani przez grupę zabójców. Łącząc kropki można dojść do wniosku, że zabójców nasłał wspomniany wcześniej burmistrz Mos Espy, jednak coś mi mówi, że byłoby to zbyt proste.

Przyznaję, że po tym odcinku zaczynam lubić Gamorrean, bo zielonoskóre świnki były chyba najjaśniejszym punktem tego odcinka (bez cienia ironii!). Gdyby nie nowi gwardziści Fetta, jego starcie z grupą zabójców mogłoby się skończyć znacznie gorzej. Gdy sytuacja zostaje opanowana i dwaj ostatni napastnicy rzucają się do ucieczki, Fennec rusza za nimi w parkourowy pościg, który ostatecznie kończy się złapaniem żywcem tylko jednego z nich (choć wcale nie musiało, co jedynie pokazuje, że Fennec nie jest typową protagonistką, ale brutalną i skuteczną łowczynią nagród). W międzyczasie okazuje się, że atak na ulicach Mos Espy był jedynie pretekstem do tego, by Boba ponownie trafił do swojego zbiornika z bactą, gdzie musi poddać się regeneracji po walce. Tym samym wracamy do wspomnień z czasów pobytu w niewoli Tuskenów.

Boba i schwytany razem z nim Rodianin zostają wybudzeni przez tuskeńskie dziecko, które prowadzi ich ku pustyni. Z początku sądziłem, że w chłopaku (bo to chyba chłopiec, prawda?) obudziło się sumienie albo morderczy instynkt i chce wypuścić obu delikwentów na środku pustyni, darując im tym samym wolność lub powolną śmierć. Okazało się jednak, że urządził sobie z nimi wycieczkę, której celem było zdobycie czystej wody. W tym celu bohaterowie udają się na jedną z farm wilgoci, która jednak stała się celem najazdu grupy rzezimieszków (wydaje mi się, że była to kompania wydobywcza z 2. sezonu The Mandalorian). To zmusza ich do poszukiwania wody pod piaskiem, gdzie kryją się specjalne owoce (rośliny?), zawierające jej całkiem rozsądne ilości.

Wielogodzinne kopanie kończy się odkryciem przez Rodianina czegoś, czego chyba nikt się nie spodziewał – czterorękiego monstrum, czekającego pod piaskiem na przypadkowe ofiary (jeśli zaraz po seansie odcinka rzuciliście się do Wookieepedii, to śpieszę poinformować, że jest to nowe stworzenie, którego nazwy jeszcze nie znamy). Dla czułkowatego kosmity spotkanie to nie kończy się zbyt dobrze, lecz Fett, tuskeński chłopiec i jego wierny Massiff wspólnymi siłami pokonują monstrum, czego zwieńczeniem jest uduszenie go za pomocą łańcucha, które natychmiast przywołało we mnie skojarzenie ze śmiercią Jabby w Powrocie Jedi.

Gdy Boba i malec wracają do wioski z głową potwora, łowca nie jest już spętany łańcuchami, a chwilę później zostaje poczęstowany wodą przez wodza plemienia. To dobitnie sugeruje, że tym pokazem siły zyskał sobie szacunek plemienia i prawdopodobnie również wolność.

Jak zatem oceniam 1. odcinek Księgi Boby Fetta? Nie jest to otwarcie idealne, zawierało kilka uproszczeń i kulało tu i ówdzie, natomiast w moim odczuciu stanowi dobry i satysfakcjonujący wstęp do szerszej historii Boby Fetta, jaka zostanie przedstawiona w tym i kolejnych sezonach serialu. Na duży plus zaliczam ciekawe retrospekcje i sensowne podbudowanie historii Boby zaraz po wydarzeniach z VI Epizodu sagi Skywalkerów. Jednocześnie minusem jest dla mnie potraktowanie po macoszemu „teraźniejszości”, ale liczę na to, że był to wyjątek i w dalszej części sezonu proporcje pomiędzy retrospekcjami a bieżącymi wydarzeniami zostaną odwrócone.

Wrażenia Kajetana

Święta minęły i nadszedł 29 grudnia, a więc w końcu rozpoczyna się też emisja drugiego serialu aktorskiego Star Wars na Disney+. Księga Boby Fetta jest spin-offem (bardzo cenionego przez większość fanów) The Mandalorian, a ponadto opowiada rzecz jasna o dość kultowej postaci, której powrót w serialu-matce został ciepło przyjęty. Co zatem ma nam do zaoferowania nowy projekt?

Gdybym chciał być złośliwy, zakończyłbym ten tekst po napisaniu jeszcze tylko jednego, krótkiego słowa: nic. Postaram się jednak opisać swoje wrażenia szerzej, choć jeśli mam być szczery, te nieco ponad 30 minut materiału, które właśnie skończyłem oglądać, nie należą do najbardziej pomocnych w kwestii bycia tematem do opisywania, a wrażeń wywołały szczątkowe ilości. Po pierwszym odcinku The Book of Boba Fett trudno wskazać mi cokolwiek, co wzbudziłoby moje zainteresowanie i miało nakłonić do regularnych spotkań z serialem na przestrzeni najbliższych siedmiu tygodni (szczególnie, że poza przerwą świąteczną mam co robić w środku tygodnia, no ale przełożenie premier na Disney+ na środy to temat na inną dyskusję i nie wina tego tytułu). Twórcy obrali bowiem bardzo dziwną taktykę i w ramach wstępu do opowiadanej przez siebie historii nie przedstawili, cóż, wstępu do żadnej historii.

Przez 36 minut trwania odcinka obserwujemy dwa różne ciągi wydarzeń: wydostawanie się Boby Fetta na wolność po wpadnięciu do jamy Sarlacca oraz coś, co życzliwie nazwę kontynuacją wątku przejęcia przez bohatera władzy na Tatooine. Co ciekawe, epizod dzieli się na trzy mniej więcej równe części, tak że najpierw oglądamy około 12 minut retrospekcji, następnie około 12 minut właściwej akcji i na koniec znów około 12 minut retrospekcji. I taka struktura jak najbardziej mogłaby być interesująca… gdyby interesujące było cokolwiek, co pojawia się na ekranie w którymkolwiek z segmentów.

Jeśli chodzi o retrospekcje, najprościej określić będzie je jako kompletnie zbędne. Służą tylko i wyłącznie zaspokojeniu ciekawości fanów i mają się absolutnie nijak do reszty akcji, co zwyczajnie nie jest akceptowalnym sposobem scenopisarstwa. Dwie trzecie czasu trwania odcinka zajmują wydarzenia, które nie mają nic wspólnego z pozostałą jedną trzecią, a jedynym łącznikiem między dwoma płaszczyznami narracyjnymi jest fakt, że retrospekcje to sny głównego bohatera. Jeśli Lucasfilm chciał przedstawić nam losy Boby Fetta po Powrocie Jedi, a nie po 2. sezonie The Mandalorian, być może trzeba było zastanowić się nad projektem, który opowiadałby właśnie o tym zamiast zabierać czas na rozwój czemuś, co chyba ma być fabułą serialu. A co najlepsze, sceny retrospekcji nawet nie są satysfakcjonujące: łowca nagród wydostaje się z jamy Sarlacca… tak po prostu. Cały proces nie wymaga od niego szczególnej sprawności albo kreatywności – wystarczyło, żeby się ocknął i po minucie jest już po wszystkim. Przez pozostałe 23 minuty oglądamy jak Fett jest więźniem Tuskenów. Dla równowagi mam okazję akurat w tym przypadku pochwalić pewien aspekt realizacyjny, czyli scenografię i charakteryzację. Wnętrze Sarlacca: ciemne, ciasne, ociekające lepką substancją i goszczące więcej ofiar to fantastyczna lokacja i szkoda tylko, że służy scenie, na którą najwyraźniej nikt nie miał pomysłu i ostatecznie wypada bez wyrazu. Później natomiast wrażenie robi Temuera Morrison ucharakteryzowany, by wyglądać najmizerniej jak tylko się dało, aby widać było, że Boba Fett balansuje na granicy życia i śmierci. Taka staranność i zamysł stoi w wyraźnym kontraście do reszty elementów pierwszego epizodu, który w najlepszych scenach wypada po prostu płasko, zaś w najgorszych jak coś, co Roger Corman mógłby nakręcić za 5 dolarów tuż przed snem po wyjątkowo ciężkim dniu pracy. Kreatywności i stylu z zasady w Księdze Boby Fetta nie ma zbyt dużo, a zjawiskiem najbliższym tym określeniom są chyba przejścia pomiędzy snem a jawą, kiedy na obraz na chwilę nakładany jest zielony filtr i intensywne ziarno, jednak one wypadają dość żałośnie.

Akcja właściwa nie jest lepsza i po całym pierwszym odcinku The Book of Boba Fett trudno mówić, by fabuła w ogóle się rozpoczęła. Tytułowy łowca nagród zostaje wybudzony przez Fennec Shand, z którą udaje się do sali tronowej pałacu Jabby, by przyjmować hołdy od przedstawicieli niższych instancji władzy na Tatooine. Następnie jeszcze w towarzystwie dwóch gamorreańskich strażników wyruszają do Mos Espa, gdzie szybko otrzymują daninę w kantynie, a gdy wychodzą, zostają zaatakowani przez tajemniczych napastników. Fett otrzymuje kilka ciosów i wymaga przeniesienia do zbiornika z bactą, by ponownie – jak na początku odcinka – mógł spać i przedstawiać nam retrospekcje. Muszę przyznać, że pewne podstawy zostają tu położone: dowiadujemy się choćby, iż burmistrz Mos Espa nie chce zaakceptować rządów łowcy nagród i widzimy opór w postaci ataku na Bobę w mieście. Główny bohater oznajmia też, że zamierza władać z szacunkiem, nie poprzez strach, co też zostaje zobrazowane: Fett oszczędza życie Gamorrean w zamian za ich lojalność. Występuje również pewna różnica opinii pomiędzy Fettem a Fennec Shand, która uważa, że jego metody mogą się nie sprawdzić. Na papierze wszystko to brzmi całkiem nieźle, jednak ściśnięte jest w zaledwie 12 minut, a wszystkie dialogi są tak drętwe, że byłbym skłonny uwierzyć w bezpośredni udział George’a Lucasa przy powstawaniu scenariusza – aktorzy, którzy przecież wykazali się już charyzmą w tych rolach, nie mają tu nawet czego ratować. Oczywiście wątki (prawie) na pewno zostaną rozwinięte w kolejnych odcinkach, ale pierwszy i tak po prostu nie działa i prawdopodobnie okaże się zwyczajnie niepotrzebny, gdy kolejne już na poważnie zajmą się przedstawieniem fabuły – w końcu i tak muszą to zrobić praktycznie od zera.

Serial nie zapewnia nawet dobrej rozrywki. Jak już wspomniałem, realizacja generalnie jest bardzo nijaka – scenka wydostania się z jamy Sarlacca nie robi wrażenia i podobnie jest ze wspomnianą wyżej sceną ataku na Fetta, która jest chaotyczna i szalenie nieciekawa wizualnie (w przeciwieństwie do warstwy dźwiękowej, dość interesującej ze względu na fakt, iż w całym odcinku efekty dźwiękowe zdają się starać troszkę za bardzo i wypadają całkiem pociesznie), a do tego oczywiście ujęcia trwające dłużej niż sekundę to rzadkość. Sceny akcji rzecz jasna jak najbardziej mogą być gęsto pocięte i wciąż działać, jednak musi w tym wszystkim być jakieś wyczucie, rytm, pomysł. Tutaj mamy do czynienia z typowym wyrobnictwem, jakie widzimy w amerykańskich produkcjach głównego nurtu od dłuższego czasu: ponieważ pomysłu na realizację sceny akcji nie ma, poczucie dynamizmu mają zastąpić szybkie cięcia i trzęsienie kamerą. Zdjęcia zresztą w ogóle są w Księdze Boby Fetta na takim poziomie – nudnym i bez wyrazu. Kadrowanie nazwałbym maksymalnie poprawnym, oświetlenie jest najprostsze jak to tylko w danym momencie możliwe, a barwom brak głębi. Niestety nie mogę powiedzieć, bym był fanem The Mandalorian, ale tamten serial imitując westerny czy kino samurajskie, był w stanie odnaleźć chociaż namiastkę stylu, a nowy projekt jest po prostu pusty również pod tym kątem.

Ogólnie rzecz biorąc, The Book of Boba Fett na ten moment zapowiada się w mojej opinii na katastrofę, jakiej świat Gwiezdnych wojen dawno nie uświadczył. W pierwszym odcinku nie znalazło się nic, co by mnie zaciekawiło, a koszmarna realizacja tylko wzmogła negatywne odczucia. Mam szczerą nadzieję, że kolejne epizody będą miały więcej do zaoferowania, bo w przeciwnym razie chyba ograniczę się do oglądania grafik koncepcyjnych z napisów końcowych, które pokazują to samo, tylko nie marnując czasu, nie racząc dialogami godnymi Prequeli i… nie są tak okropnie brzydkie, a wręcz przeciwnie.

Podobne posty

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button

Wykryto Adblocka :(

Hej! Nasza strona to owoc pracy pasjonatów, lecz musi się również utrzymać! Działamy głównie dzięki reklamom, które wyświetlamy. Rozważ wyłączenie Adblocka, aby zapewnić nam możliwość dalszego dostarczania ciekawych treści.