Nadeszła środa, a więc za nami kolejny odcinek The Book of Boba Fett. Jak wypada trzecia odsłona przygód daimyo Mos Espy i najsłynniejszego eks-łowcy nagród w galaktyce? Przekonajmy się.
Epizod zatytułowany The Streets of Mos Espa przedstawił zdecydowanie mniej retrospekcji względem dwóch poprzednich, stawiając bardziej na rozwinięcie wątku współczesnego, co ogólnie uznaję za plus, gdyż sam wyrażałem nadzieję na taki obrót spraw w ostatnich wrażeniach. Teraz, kiedy wiemy już, w jaki sposób Boba Fett przetrwał spotkanie z brzuchem Sarlacka i jak zyskał uznanie wśród Tuskenów, przyszedł czas na rozwinięcie skrzydeł i przedstawienie „mięska” w postaci stawiania fundamentów pod przestępcze imperium. Problem w tym, że odcinek 3. niespecjalnie owe skrzydła chce rozwijać i jest w nim zdecydowanie za dużo momentów wywołujących konsternację (choć przyznam, że trafiło się kilka, które wywołały „efekt WOW”, podobny do tego z poprzednich odcinków serii).
Przykro mi to pisać, bo naprawdę chcę poznawać interesujące postaci w ramach Gwiezdnych wojen, ale nowi bohaterowie raczej nie zrobili tak dobrego wrażenia, na jakie zapewne liczyli twórcy i scenarzyści. Co więcej, niezwykle intrygujący antagoniści, którzy zostali wprowadzeni w poprzednim odcinku, okazali się nie mieć kręgosłupów i zniknęli ze sceny szybciej, niż się na niej pojawili. Na pierwszy rzut oka kreował nam się obiecujący wątek walki o kontrolę nad Mos Espą między Bobą a Huttami, a ostatecznie wyszło z tego co najwyżej drobne nieporozumienie.
Epizod utrzymuje całkiem dobre tempo popychania fabuły, co w pozytywnym sensie odróżnia go od poprzedników, jednak w tym samym czasie scenom akcji brakuje wcześniejszej dynamiki – jest to szczególnie zaskakujące, gdy weźmiemy pod uwagę, że za reżyserię odpowiadał Robert Rodriguez, który dostarczył nam majstersztyk w postaci bitwy na Tythonie z 5. odcinka 2. sezonu The Mandalorian. Mówiąc oględnie, Rozdział 3. to bardzo nierówny wstęp do czegoś większego, mającego nabrać kształtów w dalszej perspektywie. Choć historia nie jest zła i potrafi zaskoczyć, to według mnie powinniście podjeść do tego seansu z obniżonymi oczekiwaniami.
Tak jak wspomniałem wcześniej, tym razem oglądamy znacznie mniej retrospekcji niż wcześniej, co jednak nie znaczy, że nie ma ich w ogóle. Boba opuszcza obóz Tuskenów, by dobić targu z Pyke’ami w Mos Eisley, jednak dowiaduje się, iż jego nowe plemię konkuruje o tę samą umowę z gangiem znanym z poprzednich odcinków. Bardzo podobało mi się nawiązanie do The Mandalorian w postaci hełmów szturmowców nabitych na pale. Było to małe muśnięcie nostalgii (jeśli można tak napisać w kontekście serialu mającego raptem 2 lata), które powinni docenić fani małomównego Mandalorianina.
Przyznam, że spodziewałem się odegrania przez Tuskenów znacznej roli w ramach serialu, tymczasem okazało się, że całe plemię zostało wycięte w pień poza ekranem, a nasz bohater znalazł w miejscu dawnego obozu jedynie zgliszcza i ciała. Rola wspomnianego wcześniej gangu w masakrze Tuskenów na pewno będzie miała tu znaczenie i Boba prawdopodobnie będzie szukał zemsty. Liczę jednak, że wątek flashbacków nie skończy się na odwecie na podrzędnym gangu z Tatooine i rozwinie się w jakimś bardziej zaskakującym kierunku, bo w przeciwnym razie praktycznie straciłby on sens.
W ramach bieżących wydarzeń Boba Fett przyjmuje audiencję od handlarza wodą, narzekającego na lokalny gang, który kradnie mu cenny płyn. Wyraźnie mamy tu do czynienia z przyziemnym problemem, który Boba musi rozwiązać, by zyskać sobie przychylność „zwykłych” mieszkańców Mos Espy. Skarga handlarza prowadzi do spotkania pomiędzy Fettem a młodocianym gangiem, nad którym kontrolę sprawują postaci grane przez Sophie Thatcher i Jordana Bolgera (tym samym potwierdziły się przedpremierowe plotki o rolach aktorów). Oboje świetnie odgrywają swoje role i w zasadzie nie mam do czego się przyczepić w tym kontekście, natomiast sam gang nie zrobił na mnie zbyt dobrego wrażenia…
Estetyka punkowców rodem z lat 80. raziła w oczy, a modyfikacje ciała przy pomocy części droidów przywodziły na myśl bardziej klimaty cyberpunkowe niż Gwiezdne wojny. I tak, wiem, że podobne motywy spotykane są w Star Wars na porządku dziennym (głównie za sprawą gier wideo i komiksów), lecz w tym wypadku po prostu nie pasowały. Być może jakiś związek z tym miało umiejscowienie akcji – wydaje mi się, że równie pretensjonalne postaci bardziej wpasowałyby się do wydarzeń rozgrywających się na dolnych poziomach Coruscant czy Nar Shaddaa, ale nie jako dzieciaki, które wychowały się pośród szorstkich piasków Tatooine.
Żeby była jasność, nie mam nic przeciwko samemu motywowi rekrutacji młodocianych przestępców do syndykatu, bowiem historia zna wiele takich przypadków – niejeden boss mafii dobrze wiedział, że dzieci zgarnięte z ulicy i uratowane przed biedą to najwierniejsi poplecznicy. O ile jednak sam pomysł wydaje się ciekawy, tak w moim odczuciu kuleje jego realizacja, stawiająca na postaci niepasujące stylem i charakterem do otoczenia.
Na pewno na korzyść nowych sojuszników Fetta przemówiła kolejna sekwencja, a mianowicie atak Czarnego Krrsantana podczas regeneracyjnego odpoczynku w zbiorniku z bactą. Nasz bohater był tak zaskoczony całą sytuacją (podobnie jak ja), że nie był w stanie stawić skutecznego oporu potężnemu Wookiee’emu. Gdyby nie pomoc młodych gangsterów i gamorreańskich strażników, Boba prawdopodobnie skończyłby marnie we włochatych objęciach.
Cała scena była zrealizowana naprawdę solidnie i trzymała w napięciu od początku do końca (szczególnie podczas samodzielnego starcia obu łowców nagród), tym niemniej mam z nią pewien problem, bowiem Czarny Krrsantan, którego znamy z komiksów, raczej nie dałby się pokonać czterem niedoświadczonym dzieciakom i dwóm Gamorreanom. Owszem, poplecznicy Fetta mieli przewagę liczebną, w dodatku sam bohater kilka razy zranił swojego napastnika, natomiast rzeczy, jakich Wookiee potrafił dokonywać na kartach komiksów, wykraczały znacznie poza to, co zobaczyliśmy na ekranach.
Tutaj pojawia się prawdopodobnie największy problem z wykorzystywaniem znanych postaci w ramach innych produkcji – zawsze istnieje ryzyko, że nowi twórcy nie oddadzą wiarygodnie charakteru lub zdolności danego bohatera. Mam wrażenie, że właśnie coś podobnego spotkało tutaj Krrsantana. Liczę jednak, że nie jest to ostatni raz, gdy widzimy go w serialu i jego czarna czupryna jeszcze wyskoczy z jakiejś nory (jest na to szansa, biorąc pod uwagę, co spotkało go na końcu odcinka).
Po całym zamieszaniu przed bramą pałacu Boby Fetta pojawiają się Huttowie, którzy… przepraszają daimyo za nasłanie na niego zabójcy. W ramach przeprosin oferują mu tresowanego rancora (jego tresera gra Danny Trejo!). Podczas rozmowy wyjawiają, że zarówno oni, jak i Fett, zostali oszukani przez Burmistrza, który miał obiecać Mos Espę komuś zupełnie innemu.
Tak szybkie wypadnięcie Huttów z gry było dla mnie sporym zaskoczeniem, tym bardziej, że w 2. odcinku kreowano ich na głównych antagonistów serii. Przyznam, że jestem nieco zawiedziony taką decyzją, ale jednocześnie mogę ją zrozumieć, bowiem nieco później dowiadujemy się, kto reprezentuje trzecią stronę konfliktu – są to oczywiście Pyke’owie.
Zanim jednak Boba zdobył tę informację, musiał pochwycić majordomusa Burmistrza, który po słownej konfrontacji postanowił spróbować ucieczki ulicami Mos Espy – i była to bodaj najnudniejsza scena pościgu w historii Gwiezdnych wojen. Jej tempo było tak ociężałe i ślamazarne, że momentami miałem wrażenie, jakby sceny leciały w zwolnionym tempie. Mógłbym wręcz przysiąc, że majordomus celowo zwalniał, żeby dzieciaki goniące go na kolorowych skuterach mogły nadgonić. Ciężko uwierzyć, że w ramach tego samego uniwersum dostaliśmy świetnie zrealizowane pościgi z Ataku klonów, Solo czy niemal 40-letniego (sic!) Powrotu Jedi.
Wciąż pozostaję optymistycznie nastawiony do dalszego ciągu The Book of Boba Fett, bo mimo wszystko serial daje radę i sprawia mi sporą frajdę. 3. odcinek najzwyczajniej nie będzie należał do moich ulubionych.
Jeden komentarz