Nadszedł długo wyczekiwany dzień, który przyniósł nam premierę pierwszych dwóch odcinków Obi-Wana Kenobiego. Tak się złożyło, że udało mi się wygospodarować dziś czas, aby obejrzeć je już z rana i dzięki temu mogę znacznie wcześniej niż zwykle przedstawić Wam swoje wrażenia. Jest ich sporo, ale postaram się streścić to wszystko jak najbardziej sensownie, a przede wszystkim – niezbyt rozwlekle.
To raczej oczywiste, ale muszę ostrzec Was przed spoilerami, których nie sposób pominąć przy tego typu omówieniach. Zostaliście ostrzeżeni, a teraz do rzeczy.
Pierwszy odcinek serialu otwierają ceny retrospekcji z Prequeli, które już na starcie informują widza, że w budowaniu swojej narracji serial stawia wielki nacisk na przeszłe wydarzenia. Po chwili naszym oczom ukazuje się inna retrospekcja, jednak nagrana już specjalnie na potrzeby serii – widzimy grupę młodych padawanów w świątyni na Coruscant, uczących się pod okiem swojej mistrzyni na kilka chwil przed wykonaniem Rozkazu 66. Nagle do pomieszczenia wpadają klony, próbujące rozstrzelać Jedi, jednak mistrzyni poświęca życie, by obronić dzieci, którym udaje się uciec.
Nie jest to wprost powiedziane, ale zgaduję, że sekwencja ta przedstawia przeszłość Trzeciej Siostry w trakcie wydarzeń z Zemsty Sithów – Reva była wówczas padawanką Jedi – to zaś sugeruje, na czyją historię położona będzie duża siła nacisku w ramach Kenobiego… Ale do tej kwestii przejdziemy za moment.
W trakcie całego pierwszego odcinka obserwujemy, co stało się z Obi-Wanem podczas ostatnich 10 lat, jakie spędził na Tatooine. Choć nadal wypełnia powierzone mu zadanie, polegające na ochronie młodego Luke’a Skywalkera, wygląda na to, iż przestał już wierzyć w to, że Jedi kiedykolwiek jeszcze będą w stanie odzyskać dawną pozycję. Można by rzecz, że bohater mechanicznie wykonuje instrukcje sprzed lat, jednak robi to bez nadziei na pozytywny rezultat.
Z drugiej strony mamy Inkwizytorów, którzy już na samym początku przybywają na Tatooine, poszukując zbiegłego Jedi (w pierwszej chwili nie chodzi jednak o Kenobiego, lecz o postać graną przez Benny’ego Safdi, o czym pisaliśmy już w przedpremierowych przeciekach). Choć właściwie powinienem napisać, że mamy Revę, ponieważ cała reszta – włącznie z Wielkim Inkwizytorem – stanowi jedynie tło, a wręcz balast dla młodej, ambitnej, uzdolnionej, potężnej i sprytnej… No właśnie, tutaj zaczyna się pewien problem, jaki na ten moment mam z Trzecią Siostrą.
O tym, że to Reva będzie jedną z gwiazd Obi-Wana Kenobiego słyszeliśmy już w przeciekach sprzed paru tygodni i dało się to zresztą wywnioskować z materiałów promocyjnych – i wygląda na to, że doniesienia nie kłamały. Odnoszę natomiast wrażenie, że to właśnie Reva stoi w epicentrum wydarzeń z serialu, a jego pierwsze dwa odcinki potwierdzają tę tezę. Mamy tu wstęp do klasycznego Redemption Arcu, w czym nie widziałbym absolutnie nic złego, gdyby nie odbierał on pałeczki pierwszeństwa tytułowemu protagoniście.
Nie chcę jednak, by brzmiało to, jakbym widział same negatywy, bo sporo rzeczy naprawdę mi się podobało. Historia Obi-Wana rozwija się bardzo ciekawe, jego trudne relacje z wujem Owenem oraz Bailem Organą aż proszą się o ciąg dalszy. Skoro już wspomniałem o senatorze Organie, to ciekawie było zobaczyć z bliska jego rodzinny Alderaan oraz spotkać młodą Leię. Czuć, że w całym serialu mocno przeplatają się klimaty zarówno Prequeli, jak i oryginalnych filmów, co doskonale pasuje do wydarzeń osadzonych pomiędzy tymi dwiema trylogiami.
Muzyka stoi na wysokim poziomie – przewodni motyw Johna Williamsa to miód dla uszu, a reszta ścieżki skomponowanej przez Natalie Holt wręcz ocieka klimatem Gwiezdnych wojen, oferują przy tym nutę świeżości.
Przejdźmy jednak do odcinka drugiego, skupiającego się na poszukiwaniach młodej Lei, porwanej wcześniej przez łowców nagród, których potajemnie wynajęła Trzecia Siostra.
Kenobi ląduje na Daiyu, gdzie przetrzymywana jest Księżniczka. Tam przypadkiem trafia na hochsztaplera, podszywającego się pod rycerza Jedi, pomagającego szmuglować ludzi z planety (oczywiście za „drobną” opłatą). Bohater grany przez Kumaila Nanjianiego sprawia wrażenie bardzo ambiwalentnego – nie można go wrzucić do worka ani tych „dobrych”, ani całkiem „złych”, przez co wydaje się naprawdę interesujący i liczę, że jeszcze go spotkamy.
Co się zaś tyczy Revy… Antagonistka cały czas wykazuje niesubordynację względem Wielkiego Inkwizytora, sprzeciwia się jego poleceniom, za nic ma łańcuch dowodzenia i generalnie robi, co jej się podoba, kierując się wyłącznie swoim przekonaniem, że wszystko jej się należy, ale wciąż uchodzi jej to na sucho. Do tego wykazuje umiejętności i spryt przewyższające wszystkich innych Inkwizytorów, a także wiedzę o Obi-Wanie i jego relacji z Anakinem Skywalkerem, której wcześniej nie posiadał nikt, kto nie był bezpośrednio powiązany z historią obu bohaterów. Na ten moment ciężko mi spojrzeć pozytywnie na takie zaprezentowanie Trzeciej Siostry, ale niczego nie przesądzam i liczę, że pozostałe cztery odcinki wyjaśnią moje wątpliwości.
W tym miejscu pozwolę sobie na małą dygresję, aby nie być posądzonym o to, że czepiam się Revy bez uzasadnienia. Wiem, że to dopiero dwa epizody Obi-Wana i nie powinienem wyciągać pochopnych wniosków, ale widać tutaj symptomy budowania pozycji postaci kosztem innych, znanych nam wcześniej charakterów (czyt. reszty Inkwizytorów, a momentami nawet samego protagonisty), co na dłuższą metę nie służy nikomu. Wystarczyłoby, żeby scenarzyści serialu przyjrzeli się fabule Jedi: Fallen Order i historii Drugiej Siostry, którą uważam za jedną z najlepiej napisanych członkiń Inkwizycji – stworzono tam interesującą antagonistkę z ciekawym tłem, przy czym wszystkie jej cechy i motywacje były dobrze rozpisane i uzasadnione, uwiarygadniając odbiór Trilli Suduri. Na ten moment brakuje mi tego u Revy, ale wszystko jeszcze przed nami, prawda?
Pobyt na Daiyu, gdzie przebywa również cała masa łowców nagród, okazuje się nie lada przeżyciem dla Obi-Wana – zarówno pod kątem fizycznym, jak i emocjonalnym. Bohater spotyka na ulicy klona, żebrzącego o jałmużnę, co wyraźnie go uderza i zapewne sprawia, że myślami wraca do czasów Wojen klonów. Cała eskapada kończy się polowaniem na brodatego Jedi, w które angażują się wszyscy łowcy z okolicy (w tym ktoś, to wygląda jak 4-LOM, ale nim nie jest), a na sam koniec jesteśmy świadkami sceny… no właśnie, co tam się właściwie stało?
Widzimy, jak Reva przebija ostrzem Wielkiego Inkwizytora, a ten pada na ziemię. Czy jest martwy? Nie wydaje mi się, bo to kłóciłoby się z potężną częścią kanonu, a przede wszystkim z całą fabułą animacji Rebelianci (rozgrywającej się po Obi-Wanie Kenobim), gdzie Wielki Inkwizytor był głównym antagonistą 1. sezonu. Jeśli miałbym strzelać, stawiałbym, że twórcy chcieli po prostu wyeliminować go z gry na czas serialu, by Trzecia Siostra mogła przejąć po nim pałeczkę, w związku z czym zastosowali ten sam fortel, co z Cobbem Vanthem w The Book of Boba Fett. Jak jednak zareagują na to inni Inkwizytorzy i jakim cudem ujdzie to płazem Revie? To pozostaje zagadką.
Finałowa scena pokazuje to, na co wszyscy długo czekaliśmy – Darth Vader wybudza się w swoim zbiorniku z bactą i już wie, że Obi-Wan wyszedł z cienia.
Co mogę powiedzieć o serialu po pierwszych dwóch odcinkach? Póki co tyle, że ma swoje mocne i słabe strony, które wyszczególniłem już w tekście. Staram się nie ferować pośpiesznych wyroków, zanim nie obejrzę całości, choć, jak sami zauważyliście, parę rzeczy już na tym etapie mi nie pasuje. Czekam jednak na więcej i mam nadzieję na udane widowisko!
Zupelnie nie zgadzam się z Twoją oceną Revy, choć faktycznie zauważyłem, że pozostali Inkwizytorzy są tłem. Zgadzam się zaś z tym, że Wielki Inkwizytor będzie odesłany na dalszy plan. Nie podoba mi się ten zabieg, ale trudno. Niech go jedynie lepiej wyleczą niż… „somehow”.