Jesteśmy już po seansie 5. odcinka The Book of Boba Fett, choć, prawdę mówiąc, aż korci mnie, by nazwać go zupełnie inaczej (jeśli zdążyliście go obejrzeć, to sami dobrze wiecie, czemu tak myślę). Żeby jednak zachować konwencję, przekonajmy się, jak wypadają najnowsze przygody… No właśnie, kogo?
Ano Dina Djarina, moi mili. Już po poprzednim odcinku Księgi Boby Fetta (i towarzyszących mu plotkach) byłem pewien, że spotkamy naszego ulubionego Mandalorianina, ale nic nie przygotowało mnie na TAKI poziom nasycenia tego odcinka małomównym łowcą nagród. Myślę, że nie rozminę się mocno z prawdą, gdy powiem, że był to po prostu 9. epizod 2. sezonu The Mandalorian, który pod sam koniec przypadkiem łączy się z przygodami Boby Fetta. Czy to dobrze? I tak, i nie. Tak, bo bawiłem się na nim wyśmienicie. Nie, bo… podobał mi się bardziej niż cztery poprzednie odcinki.
Nie zrozumcie mnie źle, nadal uważam, że przynajmniej trzy z pierwszych czterech epizodów The Book of Boba Fett były solidne i przyjemne w odbiorze, ale kiedy najciekawszym rozdziałem opowiadanej historii jest ten, który zostaje oderwany od głównego wątku i skupia się na zupełnie innym bohaterze, to coś wydaje się nie grać. Tym niemniej moja ekscytacja dwoma ostatnimi epizodami wyskoczyła już poza skalę, bo zapowiada się naprawdę emocjonująca przejażdżka.
Przechodząc jednak do krótkiego omówienia fabuły, bardzo spodobało mi się nawiązanie już w pierwszej scenie do początków Dina. Jak się okazuje, bohater nadal trudni się pracą łowcy nagród, wykonując jedno z typowych zleceń – odnaleźć poszukiwanego dłużnika i sprowadzić go żywego bądź martwego. Zadanie prowadzi go do ubojni, gdzie jesteśmy świadkami świetnie zrealizowanej sekwencji walki z oprychami, podczas której w ruch idzie Darksaber. Widać, że łowca nie nauczył się jeszcze zbyt dobrze posługiwać bronią zdobytą od moffa Gideona, jednak udaje mu się pokonać wszystkich oponentów, a starcie kończy się brutalnym zakończeniem żywota poszukiwanego jegomościa. Mówiąc krótko, miałem tu wyłącznie pozytywne skojarzenia z pierwszym odcinkiem The Mandalorian.
Chwilę później okazuje się, iż wykonanie zlecenia nie było podyktowane jedynie chęcią zysku, ale też zdobycia informacji na temat kryjówki Mandalorian na nieznanej z nazwy stacji-mieście (swoją drogą, zwróciliście uwagę na ogólny klimat tego miejsca? Widok pierścienia z miejsca skojarzył mi się z serią Halo, a samo miasto zdradzało wiele podobieństw do stacji Cytadela z Knights of the Old Republic).
Din trafia wreszcie do kryjówki swoich pobratymców, gdzie spotyka Zbrojmistrzynię i Paza Vizslę. Krótka wizyta protagonisty wiąże się jednak z niespodziewanym obrotem spraw, bowiem Vizsla wyzywa Dina na pojedynek, w którym stawką ma być Darksaber, wykuty przez przodka Paza – rycerza Jedi i Mandalorianina w jednej osobie – ponad 1000 lat wcześniej. Djarin wychodzi z potyczki zwycięsko, lecz po wszystkim honor nakazuje mu przyznać się Zbrojmistrzyni do chwilowego odejścia od Obyczaju (wiecie, ten raz czy dwa, gdy zdarzyło mu się zdjąć swój hełm). To na pozór niewielkie wykrocznie sprawia, że Din przestaje być Mandalorianinem w oczach swoich dotychczasowych pobratymców, a odkupienie może uzyskać jedynie przez odwiedzenie ojczystej planety wszystkich Mandalorian – zniszczonej przez Imperium i porzuconej Mandalory.
Nietrudno się chyba domyślić, że opisane w powyższym akapicie wydarzenia to oczywista podbudowa pod 3. sezon The Mandalorian. Możemy być zatem pewni, że Din wyruszy na Mandalorę i najpewniej ponownie spotka tam Bo-Katan Kryze. Wcześniej jednak ma zamiar odwiedzić Grogu w akademii Jedi Luke Skywalkera i zawieźć swojemu byłemu podopiecznemu tajemniczy podarunek wykonany z beskaru. Ciekawi mnie tylko, czy wizyta ta zostanie przedstawiona jeszcze w Księdze Boby Fetta, bowiem w dialogach pojawiły się sugestie, że właśnie tak może się stać.
No koniec Djarin trafia na Tatooine, lecz nie pojawia się tam na wezwanie Boby Fetta, a w sprawach osobistych. Ponownie spotykamy starą znajomą, mechanik Peli Motto, która miała odnaleźć dla Dina zastępstwo za zniszczonego Razor Cresta. Plotki okazały się prawdziwe, gdyż już tydzień temu pisaliśmy, że nowym statkiem bohatera najprawdopodobniej będzie myśliwiec N-1 z Naboo… Cóż, przynajmniej jego szkielet, bo Peli znalazła egzemplarz w nienajlepszym stanie. Po początkowej niechęci Mando dał się przekonać do odrestaurowania starego gruchota z czasów Republiki Galaktycznej i finalnie wyszło na to, że była to dobra decyzja – wspólna praca ekscentrycznej mechanik i łowcy nagród zaowocowała piękną, szybką i zwrotną maszyną (oraz prześlicznymi scenami lotu pomiędzy kanionami Tatooine, będącymi wyraźnym hołdem dla sekwencji wyścigu z Mrocznego widma).
Muszę w tym miejscu posunąć się do drobnej dygresji, bo zwyczajnie nie mogę nie wspomnieć o droidzie serii BD, jakiego dorobiła się Peli. Przyznam, że kompletnie nie spodziewałem się nawiązania do Upadłego zakonu, tym bardziej w produkcji live-action. Mówiąc kolokwialnie, twórcy zrobili mi nim dzień.
Epizod zamyka spotkanie z Fennec Shand, przybywającą w imieniu Boby Fetta, by zaproponować Dinowi pracę. Łowca godzi się wspomóc druha (nawet nieodpłatnie), jednak zaznacza, że najpierw musi kogoś odwiedzić (tym kimś ma być rzecz jasna Grogu).
Podsumowując, 5. odcinek Księgi Boby Fetta to najlepsze, co obejrzałem dotąd w ramach serialu, a widok odzianego w beskar Mando był miodem na moje serce. Co prawda odrobinę martwi mnie fakt, że najciekawszy epizod serii opowiada o kimś innym niż jej główny protagonista, natomiast mam w pamięci, że przed nami jeszcze dwa rozdziały, które mogą diametralnie zmienić moje zdanie. Czekam na więcej i nie mogę się doczekać finału!
4 komentarzy