Jestem już po seansie najnowszego, 6. odcinka Księgi Boby Fetta i mogę powiedzieć jedno: twórcy świetnie wyczuwają charakter głównego bohatera, umiejętnie nawiązując do jego występów z Oryginalnej Trylogii, gdzie przez 99% czasu po prostu go nie widzieliśmy, a przez pozostały 1% miał jedynie fajnie wyglądać.
Epizod zatytułowany From the Desert Comes a Stranger to wspaniały kawałek Gwiezdnych wojen, który oglądałem z wypiekami od początku do samego końca, ale ponownie mieliśmy do czynienia bardziej z przygodami Dina Djarina (i kogoś jeszcze, ale o tym za moment) niż tytułowego bohatera. Czy to dobrze? Jeśli weźmiemy pod uwagę rozwój uniwersum oraz wartość rozrywkową – jak najbardziej. Jeżeli natomiast należycie do grona widzów, którzy od serialu z Bobą Fettem w tytule oczekiwali jak najwięcej Boby Fetta, to ponownie srogo się zawiedziecie.
Odnoszę wrażenie, że Jon Favreau stworzył bardzo prostą strukturę historii Fetta – skupiającą się na jego wydostaniu z brzucha Sarlacka, zyskaniu zaufania Tuskenów, późniejszej przemianie, zdobyciu władzy nad Tatooine oraz jej ostatecznym utrzymaniu – jednak materiału ze scenariusza wystarczyło tylko na pięć odcinków, więc postanowiono dorzucić przysłowiowe wypełniacze (które jednak wcale nie sprawiają wrażenia wypełniaczy, lecz bardzo istotnych fragmentów historii – sęk w tym, że zupełnie innej).
Mam podejrzenia graniczące z pewnością, że zdecydowana większość fanów Gwiezdnych wojen bezapelacyjnie cieszyła się tym odcinkiem. Jeśli uwielbiacie sagę Skywalkerów czy animowane Wojny klonów, to zapewne na przemian wzruszaliście się i skakaliście z radości. Odcinek 6. po mistrzowsku manipuluje emocjami, w czym duży udział ma muzyka. Emocjonalne momenty są wręcz perfekcyjnie zgrane z charakterystycznymi motywami Johna Williamsa, dzięki czemu możemy bez trudu wczuć się w to, co siedzi w głowach bohaterów.
Mam to szczęście, że jestem znacznie bardziej zainteresowany rozwojem całokształtu uniwersum niż samego Boby, tak więc jego absencja niespecjalnie mi przeszkadzała (tym bardziej, że w zamian otrzymaliśmy coś tak pięknego, jak to, co działo się przez pierwszą połowę epizodu), tym niemniej rozumiem osoby, wyrażające swój zawód torem, jaki dla serialu obrali jego twórcy.
Tak jak można było się spodziewać (pozdrawiam w tym miejscu wszystkie osoby, które tydzień temu twierdziły, że to niemożliwe), Din wybiera się na spotkanie z Grogu, trenującym na nieznanej planecie pod okiem Luke’a. Cały motyw treningu to festiwal odniesień do Prequeli i Oryginalnej Trylogii – mistrz Jedi opowiada swojemu uczniowi o Yodzie, by za chwilę zajrzeć w jego umysł, poznając dzięki temu pewne szczegóły ucieczki Grogu ze świątyni Jedi podczas Czystki. W międzyczasie Din ponownie spotyka… Ahsokę Tano! Okazuje się, że była Jedi nawiązała kontakt z synem swojego dawnego mistrza i choć nadal nie ma zamiaru wrócić na ścieżkę Jedi, stara się wspierać Luke’a w jego dążeniach do odbudowy Zakonu.
Jedno wiem na pewno – choć ponowne pojawienie się Luke’a było dla mnie wręcz oczywiste po wydarzeniach z odcinka 5., to nie spodziewałem się, że dane nam będzie oglądać go na ekranie tak dużo! Przygotowanie widzów na powrót młodego Skywalkera poprzez początkowe spotkanie Dina z R2-D2 było świetnym pomysłem. Dało ono też okazję do pokazania nam procesu budowy świątyni Luke’a, której zniszczenie widzieliśmy w retrospekcjach z Sequeli.
Sceny z Lukiem i Grogu były czymś naprawdę wyjątkowym. Obserwowanie, jak Skywalker przekazuje wszystkie lekcje uzyskane wcześniej od Obi-Wana i Yody, było miodem na fanowskie serce. Otrzymaliśmy przekrój przez cały klasyczny zestaw ćwiczeń – trenowanie ze zdalniakiem, przekazanie własnej interpretacji „Rób albo nie rób, nie ma próbowania” i bieg przez las bambusów z Grogu na plecach, odzwierciedlający trening z Imperium kontratakuje.
W tym miejscu chciałbym też pochwalić efekty specjalne. Luke prezentował się tym razem o niebo lepiej niż w 2. sezonie The Mandalorian – jego odmłodzona twarz przez większość czasu wyglądała niezwykle realistycznie, a głos Marka Hamilla tylko wzmocnił ten efekt, przez co kilka razy zdarzyło mi się zapomnieć, że to jedynie wytwór nowoczesnej technologii i paru sprytnych sztuczek (zatrudnienie speca od deepfake’a przyniosło efekty). Również skoki Grogu podczas treningu ze zdalniakiem wyglądały zaskakująco realistycznie! Kiedy pierwszy raz Luke zasugerował swojemu uczniowi, że ma zacząć podskakiwać, miałem pewne obawy, ale szybko się one rozwiały.
Cameo Ahsoki było dla mnie sporym zaskoczeniem, nie jestem jednak do końca przekonany, czy rzeczywiście było ono potrzebne. Podejrzewam, że twórcy chcieli w ten sposób zakomunikować jej znajomość z Lukiem, co najpewniej będzie miało przełożenie na jej własny serial, natomiast w kontekście bieżących wydarzeń obecność Tano sprawiała wrażenie przerostu formy nad treścią. Fajnie, że ją spotkaliśmy, ale tak naprawdę nie miało to zbyt wiele sensu.
Pod koniec odcinka Grogu zostaje postawiony przed wyborem: może przyjąć beskarową kolczugę od Mandalorianina albo miecz świetlny mistrza Yody, podarowany mu przez Luke’a. Decyzja będzie miała wpływ na resztę jego życia, bowiem zdecyduje on tym samym, czy chce powrócić pod opiekę Dina, czy też zostanie Jedi, wyrzekając się przy tym wcześniejszego życia. Mówiąc szczerze, nie mam bladego pojęcia, co postanowi nasz mały bohater (najgorsze jest jednak to, że nie wiem nawet, którą opcję bym wolał, bo obie wydają się atrakcyjne).
Wracając jednak do kwestii bezpośrednio dotyczących Boby Fetta, bo, wierzcie lub nie, ale w tym kontekście też się trochę działo… Jesteśmy świadkami powrotu kolejnej znanej postaci – Cobba Vantha, wciąż pełniącego rolę szeryfa Mos Pelgo (teraz zwanego przez mieszkańców Freetown).
Przyznaję, że był to powrót w dobrym stylu. Widzimy Cobba grzecznie proszącego Pyke’ów o wyniesienie się z jego terytorium, niestety chęć zysku przesłania im zdrowy rozsądek na tyle, że postanawiają pozbyć się Szeryfa, co, jak łatwo można przewidzieć, kończy się śmiercią większości napastników. Ostatni dostaje szansę zachowania życia, jednak musi w zamian zostawić przeszmuglowaną przyprawę oraz przekazać ostrzeżenie swoim mocodawcom. Jeśli miałbym w tym miejscu porównać sekwencje treningu Luke’a z Grogu do kina samurajskiego, to fragmenty z Cobbem są czystym westernem.
W międzyczasie na chwilę spotykamy głównego – o ironio! – bohatera The Book of Boba Fett. Daimyo Mos Espy uczestniczy w naradzie wojennej wraz ze swoimi nowymi sojusznikami. Kiedy Boba sugeruje, że wciąż potrzebni są im żołnierze, by skutecznie przeciwstawić się Pyke’om, Din wspomina, że zna miejsce, gdzie może pozyskać kolejnych sprzymierzeńców.
Mowa oczywiście o wspomnianym wcześniej Cobbie i mieszkańcach Freetown. Djarin dociera na miejsce, mając nadzieję, że niegdysiejsze wspólne rozprawienie się ze smokiem krayt sprawi, iż Vanth chętnie dołączy do nadciągającej wojny. Nastroje w miasteczku są jednak wyraźnie oddalone od tego, czego spodziewał się Mandalorianin, zatem przekonanie zmęczonych ciągłymi konfliktami osadników, że Pyke’owie to także ich sprawa spoczywa w rękach Szeryfa.
Niestety, w świecie Gwiezdnych wojen nic nie jest takie proste. Chwilę po tym, jak Djarin opuszcza Mos Pelgo, na horyzoncie pojawia się kolejna doskonale znana nam postać – Cad Bane.
Raz jeszcze jesteśmy świadkami wykorzystania tropu klasycznych westernów, gdy łowca nagród zbliża się do miasteczka (co dodatkowo wzmacnia sam projekt Cada, który już na potrzeby Wojen klonów stworzony został na wzór samotnego rewolwerowca). Natychmiast można wyczuć wiszący w powietrzu pojedynek Szeryfa i bezwzględnego Durosa.
Cad przybył, by osobiście porozmawiać z Cobbem Vanthem – Pykowie prawdopodobnie są świadomi tego, że Boba będzie rekrutował sojuszników na całej planecie. Pierwszym błędem łowcy nagród jest założenie, że Cobb otrzymał jakiekolwiek pieniądze, aby stanąć przeciwko Pyke’om. Uderzenie w takie struny zdecydowanie nie spodobało się Szeryfowi, więc Cad próbuje podejść Vantha z innej strony, podkreślając, że Fett jest przestępcą, który pracował niegdyś dla Imperium. Po pierwszej nieudanej próbie druga okazuje się nie mieć już dostatecznej siły przebicia.
Nadgorliwy zastępca Cobba sięga po blaster, a Bane strzela zarówno do niego, jak i do Vantha, demonstrując tym samym własne umiejętności. Jeśli ktoś nie znał jeszcze reputacji Bane’a, to teraz może mieć już pewność, że nie będzie on łatwym przeciwnikiem. Jeśli miałbym zgadywać, sądzę, że Cobb prawdopodobnie wciąż żyje – mieszkańcy Freetown szybko rzucili mu się na pomoc – a pojawienie się Cada Bane’a w mieście raczej wyrządziło Pyke’om więcej szkody niż pożytku. Postrzelenie Szeryfa prawdopodobnie przekonało ludność cywilną o potrzebie podjęcia walki z Syndykatem.
Pod sam koniec epizodu otrzymujemy ostateczny dowód na to, że Pyke’owie są mocno zdeterminowani, by przejąć kontrolę nad Tatooine. Przybytek Madam Garsy – jak i sama jego właścicielka, a także przebywający w nim goście – padają ofiarą zamachu rodem z gangsterskiego kina. Zapewne w finale dowiemy się, jak na to wszystko zareaguje sam Boba Fett.
Podsumowując moje wrażenia, podkreślę to, co napisałem na samym początku – 6. odcinek Księgi Boby Fetta to w moim odczuciu kawał wspaniałych Gwiezdnych wojen, ociekających wręcz klimatem, jakiego oczekuje większość fanów Odległej galaktyki. Nie będzie to jednak zadowalające widowisko dla miłośników tytułowego bohatera, bowiem ponownie mamy go tutaj jak na lekarstwo.
Przed nami już tylko finał 1. sezonu i z niecierpliwością (oraz nadzieją na nieco więcej Boby) czekam na jego premierę.
Wydaje mi się raczej oczywiste że Grogu wybierze Dina, nie bez powodu twórcy serialu dali mu miejsce na niego w jego N-1
Świetna recenzja. Ja nadal nie dowierzam jak twórcy wcisnęli tyle treści w jeden odcinek i nawiązali w nim do wszystkiego co dotąd wyszło pod szyldem Star Wars