Kiedy piszę poniższą recenzję, minęło zaledwie kilka godzin od mojego wyjścia z premierowego pokazu drugiego spin-offu w świecie Gwiezdnych Wojen – Hana Solo – i emocje rozbudzone przez film wciąż kotłują się w mojej głowie. Mógłbym poczekać z zabraniem się za tekst do następnego dnia, przespać się z myślami i ze spokojniejszą głową opisać swoje wrażenia… Ale co to byłyby za wrażenia? Raczej chłodna i zmącona przez umysł kalkulacja pozytywów i negatywów, a ja chciałbym jak najwierniej przybliżyć Wam, co czułem podczas seansu i co sądzę na temat Solo niedługo po wyjściu z kina.
A sądzę, że film był naprawdę dobry.
Droga przebyta przez ekipę odpowiedzialną za produkcję Solo była długa, żmudna i wyboista. Zmiana reżyserów rok przed zaplanowaną premierą, późniejsze dokrętki (stanowiące podobno aż 70% obecnego stanu filmu) i niemrawy marketing spin-offu – cała ta sytuacja dawała mi wszelkie powody ku temu, by mieć spore obawy względem dzieła, jakie ostatecznie wyszło spod ręki reżysera Rona Howarda.
Gdy jednak usiadłem na sali kinowej i na dobre zatopiłem się w przygodzie młodego przemytnika, wszelkie obawy zniknęły jak za machnięciem magicznej różdżki. Historia Hana wciągnęła mnie bez reszty. Niesamowita mieszanka stylów, stanowiąca tygiel Prequeli i Oryginalnej Trylogii, była czymś, na co czekałem od bardzo, bardzo dawna.
Film już na samym początku rzuca nas na Korelię, z której pochodzą Han i Qi’ra, przybliżając pokrótce, jak doszło do tego, że Solo ostatecznie wydostał się z tej niebezpiecznej i pełnej bezprawia planety. Realia industrialnego świata Imperium, na którym żyli młodzi bohaterowie, bez dwóch zdań miały swój niepowtarzalny klimat, stanowiący dobre tło dla przedstawienia widzom dwójki dzieciaków wychowanych przez ulicę.
Nie bez znaczenia jest także kolejny etap filmu, w którym Han trafia jako imperialny szturmowiec na Mimban. Tam też przyszły przemytnik poznaje swoich nowych przyjaciół – Tobiasa Becketta, Val i Rio Duranta – w których natychmiast zauważa swoją przepustkę ku wolności. Traf chciał, że chwilę później za ich sprawą, w dość zabawnych okolicznościach, Solo poznaje swojego najlepszego druha – Chewbaccę. Gdy dwójce ostatecznie udaje się „przekonać” Becketta o swojej wartości, wydostają się razem z błotnistej planety… I tak zaczyna się rodzić się legenda Hana Solo.
Na tym opisie jednak poprzestanę, bo dla fabularnych aspektów najlepiej po prostu samemu pójść do kina. Skupię się na ogólnych cechach filmu, o których mam naprawdę sporo do powiedzenia.
Klimat prawdziwej przygody w stylu Indiany Jonesa okraszony niewymuszonym i bardzo trafionym humorem był czymś, co niemal natychmiast przemówiło do mojego wewnętrznego dziecka. Ogromna w tym zasługa aktorów, którzy – przynajmniej w większości – czuli się w swoich filmowych wcieleniach jak ryby w wodzie.
Na szczególną i dość oczywistą pochwałę zasługuje Donald Glover oraz jego kreacja Lando Calrissiana – aktor poradził sobie ze swoją rolą tak świetnie, iż momentami zapominałem, że to nie młody Billy Dee Williams stoi przede mną w swojej fikuśnej pelerynie, ale ktoś zupełnie inny. Jego kreacja była z całą stanowczością jednym z najjaśniejszych punktów produkcji Howarda.
Nie sprawdziły się także czarne scenariusze i prognozy sceptyków na temat występu Aldena Ehrenreicha. Młody aktor wypadł w roli Hana bardzo przekonująco. Nie była to w żadnym wypadku imitacja aktorstwa Harrisona Forda – Alden wniósł do postaci Solo nieco osobistego szlifu, ale też nie wywrócił naszego spojrzenia na bohatera do góry nogami. Uważam, że wyszło to bohaterowi na dobre, bo nikt nie oczekiwał po nim ani naśladownictwa, ani też zupełnego odwrócenia pierwowzoru.
Nie mogę niestety powiedzieć, żeby Emilia Clarke zabłysnęła w roli Qi’Ry. Nie zrozumcie mnie źle – nie było najgorzej i w ogólnym rozrachunku nie mogę jej zbyt wiele zarzucić… Ale czy aktorka takiego formatu może sobie pozwolić na poprawną rolę? Warsztat, który Emilia z pewnością ma opanowany do perfekcji, to niestety nie wszystko i w moim odczuciu zabrakło większego zaangażowania ze strony aktorki. Ale może tylko marudzę i szukam dziury w całym, a z czasem przekonam się też do tej roli? Czas pokaże.
Joonas Suotamo z każdym gwiezdnowojennym filmem udowadnia, iż jest prawdziwym Chewbaccą – oby tak dalej.
Pozytywnym zaskoczeniem były dla mnie dwie role – Becketta, granego przez Woody’ego Harrelsona, oraz L3-37, w którą wcieliła się Phoebe Waller-Bridge. Z początku nie byłem do końca przekonany, czy aktorzy odnajdą się w uniwersum Gwiezdnych Wojen – wiedziałem, że są świetnymi i doświadczonymi artystami, ale oboje mieli tutaj do czynienia z czymś zupełnie dla siebie nieznanym. Jak się jednak okazało, poradzili sobie ze swoimi rolami z gracją baletnicy.
Lucasfilm wiele razy udowodnił, że pod względem tworzenia efektów specjalnych i aspektów wizualnych nie ma sobie równych, a Solo pokazuje, że jeszcze bardzo długo się to nie zmieni. Trasa na Kessel to majstersztyk i uczta dla oka! Czy trzeba dodawać coś więcej?
Chciałbym też napomknąć pokrótce o muzyce. Solo to drugi film w uniwersum, którego partyturą zajął się zupełnie nowy kompozytor – tym razem był to John Powell (swoją cegiełkę dołożył też John Williams, ale wyłącznie w kwestii utworu początkowego). Partytura Powella była dla mnie kolejnym dużym i pozytywnym zaskoczeniem. Wciąż mając w pamięci ścieżkę Łotra 1 autorstwa Michaela Giacchino – niezłą, przyznaję, ale jednak nieidealną i momentami nieco miałką – obawiałem się, że znów dostaniemy coś poprawnego warsztatowo, ale trochę… wykastrowanego. Okazało się jednak, że choć ścieżka Powella nie przeskoczyła poprzeczki dość wysoko zawieszonej przez Johna Williamsa, to wypadła o niebo lepiej od kompozycji z Rogue One. Powellowi udało się sprawić, że niemal każda scena nabierała tego przygodowego, zawadiackiego charakteru – a przecież o to w Hanie Solo chodziło.
Natężenie Easter Eggów i nawiązań również zrobiło na mnie spore wrażenie, a mówię tu tylko o tych, które udało mi się wyłapać na gorąco. Myślę, że fanów Prequeli powinien zainteresować ktoś, kto pojawia się na samym końcu.
Nie chcę jednak wyjść na totalnie bezkrytycznego wobec filmu, bo i nie można go nazwać dziełem idealnym. Gdybym miał wymienić największą wadę Solo: A Star Wars Story, to wskazałbym, że fabuła momentami ciągnęła się niczym guma do żucia. Wartka akcja przeplatana była – oczywiście również bardzo potrzebnymi – nieco spokojniejszymi wątkami, które miały dać widzowi chwilę wytchnienia. Kilka razy odnosiłem niestety wrażenie, że pewne sekwencje były zbyt rozwlekłe. Nie przeszkadzało to oczywiście w ogólnym odbiorze dzieła, ale potrafiło wybić z rytmu.
Jak zatem powinienem podsumować Hana Solo? Myślę, że Lucasfilm znów udowodnił, iż pomysł kręcenia spin-offów był właściwym krokiem w kierunku rozwoju uniwersum. Dostaliśmy jeszcze jedną świetną przygodę w Odległej Galaktyce, tym razem nawiązującą stylistyką i klimatem do starego, dobrego Indiany Jonesa. Dzięki Solo lepiej zrozumieliśmy przeszłość słynnego szmuglera, którą zaserwowano nam w naprawdę przystępnym i niezwykle klimatycznym wydaniu, a to wszytko pomimo ogromnych kłopotów, z jakimi borykano się podczas produkcji. Nie pozostaje mi nic innego, jak oczekiwać sequeli przygód młodego awanturnika, które twórcy nieśmiało zapowiadają już w wywiadach.
Obyśmy znów zobaczyli się na wielkim ekranie, Han!
Aha, jeszcze jedno – wiedziałem, że strzelisz pierwszy.
Jeden komentarz